Zanim nie spłynie… Bo nadchodzi odwilż.
No trudno. Cieszmy się tym, że cokolwiek tego śniegu spadło… Tak i piszę to ja wielbicielka klimatów tropikalnych. Patrząc jednak na radość na dziecięcych buziach, piękne zdjęcia rodzinne z saneczkarskich wojaży, czy chociażby napotkane bałwany… Trudno walorów zimy nie docenić i samemu się nie uśmiechnąć. Szczególnie bałwany w tej zimy zaiste są oryginalne!
Jako wytęskniona za białym szaleństwem fanatyczna narciarka, żywię nadzieję, że wyciągi narciarskie jeszcze w tym sezonie ruszą, a w górach biała pokrywa utrzyma się jeszcze jakiś dłuższy czas. Przykładowo na wiślańskim Soszowie ratraki i armatki naśnieżające pracują pełną parą i mimo zastoju wyciągów zdarzali się ambitni narciarze, którzy po zjeździe, odpinali narty i podchodzili, by ponownie zjechać… Jak to drzewiej bywało, no bo w końcu wyciąg to wynalazek współczesności. Sama pamiętam jeszcze czasy, kiedy moje pierwsze zjazdy były po wcześniejszym podejściu pod górę: „każdy kto ma się nauczyć porządnie jeździć, najpierw powinien popodchodzić” – tłumaczyła mi moja babcia i nieważne, że narty były chyba cięższe niż ja sama, maszerowałam z nimi na plecach dzielnie pod górę. A dziś… Wolę nie nie myśleć o dąsach, kiedy sugeruję, że każdy swoje narty nosi sam i to nie w celu późniejszego zjazdu, ale żeby od zaparkowanego auta podejść parę kroków do stacji narciarskiej. A zatem pandemia wywołała u mnie ostatnio i takie wspomnienie… Miłe? Miłe. Bo o tego zaczęła się moja przygoda z narciarstwem.
Hanna Grabowska-Macioszek