Rozmowa z Grzegorzem Poloczkiem, satyrykiem, kabareciarzem, konfenansjerem, dawnym członkiem Kabaretu Rak i autorem książki „Historie z mojego placu”
Jak to się zadziało? Pewnego razu Pan się rano obudził i stwierdził, że spisze historie ze swojego placu?
No nie do końca! Ja mam bardzo duży zbiór swoich tekstów: felietonów, które pisywałem do gazety, monologów, które prezentuję na scenie, co jakiś czas wysyłam je też do ZAiKS-u, którego jestem członkiem. Kiedy odwiedzam różne ośrodki kultury ze swoim programem i kiedy bywam drugi, kolejny raz w tym samym miejscu, to staram się, by teksty nigdy się nie powtarzały. To wszystko zmusiło mnie do tego, by je posegregować, zebrać, spiąć w jedną całość. No i tak się to zaczęło. Pomyślałem, że jeśli to wydam, to będę miał taki skrypt, z którego będę korzystał, przygotowując swój program.
Czyli ma Pan swoją ściągawkę?
Dokładnie tak! Sięgam do niej czasem przed występem, by przypomnieć sobie to i owo.
Ile jest historii Grzegorza Poloczka w tych „Historiach”?
No teraz dokładnie, to nie pamiętam? Chyba 41, o ile się nie mylę? To są tylko moje historie, nie opowiadałem historii moich kolegów, znajomych, tylko swoje. Moje spisane przemyślenia, wspomnienia, niemniej… myślę, że podobną książkę mógłby napisać każdy z mojego rocznika.
Bo to historie, które mogły przydarzyć się każdemu? Każdemu bliskie? A zatem „nasze”?
Ja napisałem je właśnie po to, by ktoś czytając, odnalazł w niej cząstkę siebie. Siebie z lat dzieciństwa, młodości, bo o tym właśnie opowiada ta książka – o mnie, kiedy byłem mały. Dlatego „Historie z mojego placu” są tak bliskie, bo wtedy każdy żył tak samo. No chociażby… kiedyś wszyscy ubierali się podobnie, bo nie było takiej dostępności i różnorodności ubrań, jaka jest teraz. Takich przykładów w tej książce jest więcej. I są prawdziwie, niemniej jak na satyryka przystało, nieco ubarwiłem niektóre fragmenty, by czytelnik dobrze się bawił przy lekturze tych tekstów. Ale podkoloryzowałem bardzo leciutko.
No ja śmiałam się do łez przy niektórych fragmentach! To co Pan mówi, że opowieści te są bliskie, to prawda. I dla mnie też takie się wydają. Szczególnie, kiedy ostatnio mój mąż „przytargał” z piwnicy całą masę różnej porcelany, jeszcze po mojej babci. Byłam przekonana, że te wszystkie „skorupy” już dawno znalazły się na śmietniku, a tu niespodzianka! – No przecież to się może przydać jeszcze – usłyszałam. Co w męskich głowach się dzieje, że Wam się wszystko może przydać!?!
No tak! A co Pani myśli… To jest tak zakorzenione w mężczyznach, że trudno to wyplenić. I myślę, że to się tak szybko nie zmieni, aczkolwiek wydaje mi się, że idzie ku lepszemu. Ale żarty, żartami, bo skąd się to wzięło? To tak, jak z tymi ubraniami… Kiedyś, można powiedzieć, nie było w sklepach niczego, no to nie było możliwości kupienia nowego, innego, tak jak dziś. Nikomu nawet przez myśl nie przechodziło, żeby coś wyrzucić. Zatem gromadziło się, chowało, odkładało. Aż tych rzeczy tyle się uzbierało, że kiedy człowiek chciał potem znaleźć coś konkretnego, to nawet nie wiedział, że to ma.
No ale żeby przechowywać stare odmakające po malowaniu pędzle to chyba lekka przesada?
Opowiem Pani coś. Pracowałem jeszcze wtedy na kopalni. Wracałem z popołudniowej szychty . Była może 22.00? Przechodziłem koło śmietnika i patrzę – wózek dziecięcy! Wyglądał całkiem porządnie. Widać było, że trzeba będzie mu trzeba nieco kółka ponaprawiać, ale doszedłem do wniosku, że się jeszcze nada. No to zabrałem go do domu. Zaniosłem do piwnicy. I co? Jak moja żona po paru dniach po coś tam do tej piwnicy zeszła, to zrobiła mi awanturę, bo okazało się, że to był wózek po moich dzieciach, który moja żona na ten śmietnik wyrzuciła, a ja pomyślałem, że mimo że dzieci już wyrosły, wózek się przyda.
Mam nadzieję, że ten akurat konkretny przykład nikogo nie zainspiruje, ale słuchając tych opowieści trudno się nie uśmiechnąć.
Taki był też właśnie mój cel. Zabawne historie, które zachęcą do czytania – na przykład o tym, w co się kiedyś bawiliśmy, jakie prezenty dostawało się od Dzieciątka.
Albo coś z kategorii „jak się utopisz, to Cię zabija”?
Tak dokładnie było! Od rana do wieczora człowiek bawił się na dworze. Ale ileż można było biegać po podwórku? Kury, kaczki, króliki… Po pewnym czasie to się nudziło, a za moim domem były pola, glinianki, w których kąpaliśmy się latem. Tam można było też „podkraść” trochę węgla z wagonów, desek z holzplatzu sprzed kopalni, żeby bunkry zbudować, palić ogniska. Nie było to oczywiście do końca bezpieczne, stąd przestroga mamy: „jak się utopisz, to Cię zabija”. Łagodniejsza wersja: „jak się utopisz, to do dom nie przychodź”. No bo jak opuszczaliśmy obręb podwórka, to już trzeba było poinformować mamę, że idziemy się na gliniok kąpać.
Jakie będą historie ze współczesnego placu? Czy będą w ogóle takie? Będzie co spisywać, czy może to będą historie z komputera?
Miejmy nadzieję, że będą z „placu”, ale już inne, niż te nasze kiedyś. Dziś ze współczesnych młodych nikt nie napisze, tak jak rozpoczyna się moja książka: „pochodzę z biednej rodziny, dlatego miałem fajne dzieciństwo”, nie pójdzie na hałdy z kolegami, bo nie wie, jak tam wspaniale można się bawić! Młode pokolenie dziś żyje swoim życiem i korzysta z tego życia na swój sposób. Ale faktycznie jestem bardzo ciekawy, jak to będzie? Co będą wspominać dzisiejsze dzieci, na przykład moje wnuki, kiedy staną się dorosłe.
Rozmawiała: Hanna Grabowska-Macioszek
Foto: Grzegorz Poloczek