Prawda i emocje. To lubię w aktorstwie

9 kwietnia 2024

Rozmowa z Arturem Dziurmanem, aktorem teatralnym, filmowym, serialowym, dubbingowym, reżyserem i prezesem Fundacji Integracyjnego Teatru Aktora Niewidomego.

 

Kiedy dzwonię do Pana, żeby umówić się na wywiad, Pan odbiera telefon i mówi mi, że jest właśnie w kamperze w Paryżu… Ale to sytuacja zgoła nie turystyczna, ale zawodowa. Czy możemy już powiedzieć jaka? Oczywiście, żeby zbytnio nie spojlerować…

Artur Dziurman: No nie, oczywiście że nie turystyczna. Dostałem propozycję, żeby zagrać 4-odcinkowym serialu francuskim o timemingu godzinnym i plan zdjęciowy był w Paryżu. Trzy główne role zagrały trzy młode dziewczyny – tancerki z kabaretów paryskich. Jedną z nich była Polka, a mnie przypadła w udziale trochę niewdzięczna, nieco zabawna, ale też wzruszająca rola ojca tej dziewczyny. Nie mogę niestety zdradzić fabuły, bo jestem obwarowany prawami autorskimi, produkcyjnymi. Niemniej była to trzecio, czy czwarto planowa rola, ale przewijająca się w dwóch odcinkach – 3 i 4 – i kiedy przyjeżdżam do Paryża, kiedy się spotykam z moją filmową córką, to jest to bardzo miłe spotkanie. Moja rola – budowlańca, który przyjeżdża do Paryża, by remontować mieszkania w pięknych zabytkowych kamienicach – jest bardzo fajna. Nagrywaliśmy ujęcia we wspaniałych lokalizacjach – między innymi na Champs Élysées, przy Odeonie, Łuku Triumfalnym, tak jak wspominałem we wnętrzach fantastycznych po prostu kamienic. Kiedy bywa się w Paryżu, to człowiek widzi je tylko od zewnątrz, natomiast jak się wchodzi do środka, to są przestrzenie wysokie na 4 metry, z portalami, drzwiami, pełne przepychu, w stylu art deco, z pięknymi obrazami, lustrami, świetnym parkietem, cudownymi meblami. Imponujące! Urzekające. I robi to ogromne wrażenie! Ktoś kiedyś powiedział, że ten Paryż to jest takie miejsce magiczne, to jest to prawda. Jaki będzie efekt końcowy, nie mogę powiedzieć, ale mogę zaprosić widzów do oglądania.

Słuchając Pana, myślami jestem w Paryżu i zazdroszczę. A czy znamy już termin emisji?

AD: Zdjęcia skończyliśmy dopiero w Wielką Sobotę. W Wielką Niedzielę wróciłem do domu, do Krakowa. Trudno naprawdę powiedzieć, kiedy będzie emisja.

 

Naszą rozmowę zatem nagrywamy w krótkiej przerwie właściwie zaraz po powrocie z Francji, a jutro wyjeżdża Pan dalej w trasę, jaką?

AD: Wyjeżdżam pojutrze. Jadę w trasę z przedstawieniem „Sposób na blondynkę”. To takie przedstawienie impresaryjne Teatru Syndykat. W obsadzie aktorzy znani z seriali – tak zwane, jak ja to nazywam, „Gęby Gombrowiczowskie” – znani z ekranu kinowego, telewizyjnego. Rozpoznawalni. Teatr Syndykat zaangażował mnie lat temu, 7, 8. Raz w roku robię z nimi jakąś taką produkcję i potem jeździmy z nim po całej Polsce przez kilka dni. W podobnym przestawieniu gram też w Krakowie, w Katowicach w Klubie Muzycznym Garage. Gramy na miejscu, ale też wyjeżdżamy ze spektaklem poza Katowice.

Tempo pracy zawrotne. Powiedzmy też spektaklu „Poprawka z miłości” i o współpracy z rzeszowskim Ave Teatrem Beaty Zarembianki.

AD: Przedstawienia Ave Teatru rzeczywiście pojawiają się w całej Polsce. Ja gram gościnnie z Beatą Zarembianką od niedawna, bo od października ubiegłego roku. Trzy razy byliśmy na wyjeździe, ale głównie spektakle gramy w Rzeszowie.

Śledząc Pana poczynania zawodowe, dzieje się dużo zarówno teatralnie, jak i filmowo. Kiedy spojrzałam na filmografię tylko z paru ostatnich lat, to trudno o produkcję bez udziału Artura Dziurmana. I zaznaczmy, że to są zarówno polskie, jak i zagraniczne projekty. Zastanawiam się, czy Pan w ogóle odpoczywa?

AD: No siedzę sobie teraz w moim ogródku i patrzę, jak mi trawa rośnie. Zaraz odpalę kosiarkę i zacznę kosić. Pojutrze wyjeżdżam, ale jak wrócę na dwa dni, to znowu spędzę trochę czasu z rodziną. Zaprosiłem córkę z zięciem na kolację i będziemy ich raczyć mulami i białym winem. Ale ruch jest moją domeną. Nie lubię siedzieć w miejscu. Odpoczywam też aktywnie. Zwiedzam. Nie leżę plackiem na plaży, tylko jeżdżę na rowerze, pływam, robię dużo zdjęć, nagrywam filmiki – kompletuję sobie archiwum, które będę oglądał na stare lata wspólnie z żoną.

Przypominając sobie Pana filmowo, to są to mocne role charakternych postaci i znaczących, charyzmatycznych. Takie, że jak Pan się pojawia w kadrze, to jest takie ochh… Na przykład jedna z najnowszych kreacji – Stefan Burano z „Infamii”.

AD: Hahaa… No niech Pani nie żartuje… Bez przesady. 25 lat temu zostałem zakwalifikowany po mojej roli w serialu „Klan”, który otworzył mi furtkę do różnego rodzaju innych produkcji, jako tak zwany „czarny charakter”. Ale ja zawsze w tych rolach poszukuję czegoś więcej , jednak jakiegoś człowieczeństwa, wyrazistości, koloru, żeby to nie było takie jak u Marlona Brando, który wszystkie ujęcia „Ojca chrzestnego” gra na jednym tonie. Szukam. Ja to lubię w aktorstwie. Ono ma być przepełnione prawdą, ale głównie emocją, która emanuje z aktora, przechodząc przez szklany ekran, przez płótno, czy scenę, na widza.

W wywiadach podkreśla Pan, że zawsze jest i był Pan bardziej teatralny. Pewnie tak jest, bo skończył Pan jednak szkołę teatralna, a nie filmową…

AD: Pozwolę sobie od razu Pani przerwać, bo to absolutnie nie ma znaczenia. Szkoła teatralna, szkoła filmowa, to jest tylko nazwa. Edukacja dziś oczywiście bardzo się zmieniła, od czasu kiedy ja studiowałem. Podochodziły zupełnie nowe przedmioty. Obecnie te szkoły się bardzo ze sobą zrównały. Różnica zaczyna się potem, kiedy aktorowi uda się „wejść w serial”, a jak się nie uda, to „siedzi” w teatrze. Ale powiem bardzo szczerze, że ubolewam nad miernotą w edukacji teatralnej. Chodzi mi o tak zwane „mówienie do kamizelki”, a nie głębię w graniu. Brak przygotowania scenicznego, brak „mięcha teatralnego”, brak skoordynowanego ruchu z prawdą życiową. Dziś prawda w wykonaniu młodych ludzi jest słaba. Nie mają ogłady scenicznej, nie wiedzą, jak maja się zachować, gubią się totalnie. Są nieskupieni, niesłyszalni, bo w ujęciach filmowych sprawę załatwia nagłośnienie. Po 37 latach grania przed kamerą i grania w teatrze na scenie, mnie się nie oszuka, nie oszuka się partnera na scenie, nie oszuka się widza. Postać, która za sobą nic nie niesie, po 15 minutach się nudzi. Brak pracy nad postacią. To jest największa bolączka, jeśli chodzi dziś o edukację teatralną.

Jak to się wszystko pozmieniało na przestrzeni lat. Kiedyś w trakcie edukacji w szkole teatralnej, było nie do pomyślenia, by jednocześnie brać udział w jakimś filmie. A dziś młodym aktorom przynosi to splendoru.

AD: Czasy się zmieniły. Media zdominowały teatr. Moim zdaniem, zanim rozpocznie się pracę na planie filmu, serialu, powinno się mieć za sobą przynajmniej 10 lat pracy w teatrze z kolegami, którzy „zjedli zęby” na scenie, którzy „gryźli” tę scenę i wiedzą, jak się na niej pracuje. Teatr kształci, teatr daje praktykę.

Ale tzw. „gębę” zawsze robi kamera. Telewizja przynosi popularność.

AD: I duże pieniądze!

A jak Pan znosi swoją popularność? Pan może tak swobodnie przechadzać się ulicami Krakowa? Czy tłum psychofanek skrada się za Panem od bramy do bramy?

AD: Powiem Pani, że kręcąc teraz w Paryżu, spotkałem się też z tym, że jestem rozpoznawalny i z tego się bardzo cieszę. Jestem dumny, że poprzez moją pracę doprowadziłem do tego, że taki właśnie jestem. Rozpoznawalny. Aktor, jeśli jest dobry, jeśli udało mu się grać zarówno w teatrze i jednocześnie dostaje propozycje zagrania w filmie, serialu, to jest to chluba. Przechodzę na pasach koło Łuku Triumfalnego. Obok mnie pięciu facetów. I oni mówią: nie, to niemożliwe, to pan? Co pan tu robi? Ja mówię: pracuję. A wy? – My budujemy. – A ja też buduję, bo gram budowlańca. – Niebywałe! No i „trzask”, „trzask” fotki. – Do widzenia, do zobaczenia. Zapraszamy na piwo. Ogromnie miła sytuacja.

Myślę, że rozpoznawalność to taki dobry też wabik, by przyciągnąć do teatru, bo ludzie przychodzą zobaczyć na żywo „pana z telewizji”.

AD: No tak bywa, rzeczywiście. Gram z Michałem Milowiczem, Adrianną Biedrzyńską, Katarzyną Jamróz, Jackiem Kawalcem, z Tomaszem Ciachorowskim. No to są aktorzy znani z serialu, filmu. I słyszy się to: „przyjście do teatru na człowieka, którego się widzi w telewizorze”.

Powiedzmy jeszcze o ITAN, w którym Pan szefuje, bo to jakaś niemożliwa sytuacja. Wielka rzecz. Pierwszy i chyba na razie jedyny taki w Polsce? Integracyjny Teatr Aktora Niewidomego.

AD: Fundacja powstała kilkanaście lat temu. Teatr ITAN – brzmi fajnie! I nosi ideę tego teatru. Zatrudniam 21 aktorów niewidomych i niedowidzących. Nie mamy niestety swojej siedziby. Od 10 lat próbujemy zainteresować władze samorządowe i ministerialne naszym teatrem. Ale poza tym, że każdy nam gratuluje, klepie z uznaniem po plecach, nie udaje się uzyskać żadnej pomocy, realnego wsparcia finansowego, a przecież w ITAN grają też aktorzy rozpoznawalni, zawodowi. I to jest bolączka ogromna. Wszelkie władze nas popierają, ale nie pomagają. Powstało na ten temat wiele reportaży, były artykuły, programy. A przecież bywamy na festiwalach, tworzymy wielkie widowiska multimedialne: wpół kinowe, wpół sceniczne. Ja piszę scenariusze, reżyseruję, nierzadko robię też scenografię. To jest idea, która mnie bardzo zajmuje.

ITAN to zatem nie tylko zawodowstwo, ale pasja, satysfakcja. Bycie wciąż blisko teatru. Dziś gra Pan gościnnie między innymi w Ave Teatrze, Syndykatem, a wcześniej była: Bagatela, Teatr im. Słowackiego, Teatr Stary im. Heleny Modrzejewskiej. W trakcie pracy w wyżej wymienionych chyba zagrał Pan każdy repertuar dramatyczny, jaki chyba kiedyś powstał. Nawet sam spektakl dyplomowy w krakowskiej PWST to „Ferdydurkę”. A może jest jeszcze jakaś rola marzeń?

AD: Nie jestem tak oczytanym człowiekiem, bym znał wszystkie utwory dramatyczne, jakie kiedykolwiek powstały. Nie mam już marzeń jeśli chodzi o zagranie jakiejś roli, bo tak jak Pani powiedziała, tych ról było w moim dorobku bardzo dużo. Wcielałem się i nadal wcielam w różne postacie. I jestem już w tej komfortowej sytuacji, że mam jakieś prawo wyboru. Moim marzeniem na chwilę obecną jest ITAN. By istniał, rozwijał się, aktywizował wciąż tak fantastycznych, zdolnych ludzi, miał swoją scenę, swoje dofinansowanie i do tego dążę i będę dążył.

Za to moja rola marzeń, to mój ukochany Królewicz Lulejko, moja pierwsza miłość, którego zagrał Pan w wersji scenicznej „Pierścienia i różny” w Teatrze Bagatela.

AD: Tak, moja pierwsza rola. Wspólnie z moją koleżanką z roku Małgosią Then graliśmy główne role. Ja właśnie tego Królewicza Lulejko, a ona Różyczkę, w której Królewicz się zakochuje. Podkochiwałem się w Małgosi naprawdę, więc nie miałem specjalnych trudności, by zagrać tę rolę.

To, co z pewnością bardzo interesuje moich Czytelników, to to, gdzie Pana w najbliższym czasie będzie można zobaczyć na Śląsku?

AD: 19 kwietnia gram w Rudzie Śląskiej. 14 maja – „Poprawka z miłości” w Chorzowie. Jesienią będę w Katowicach. 28, 29 września – Klub Muzyczny Garage.

Rozmawiała: Hanna Grabowska-Macioszek

A już 6 maja o godzinie 17.00 Artur Dziurman będzie gościem Salonu Artystycznego Miejskiego Domu Kultury „Koszutka” . Zapraszam najserdeczniej!

Foto: Paweł Olearka