Bardzo osobiste spotkanie z bohaterem

6 października 2021

Rozmowa z Grzegorzem Cinkowskim, aktorem Teatru Nowego w Zabrzu, którego już od piątku 8 października będziemy mogli zobaczyć w monodramie „OdCinek”, inspirowanym „Belfrem” autorstwa Jeana-Pierra Dopane’a, w reżyserii Błażeja Biegasiewicza.

Spotykamy się na krótko przed premierą, a ja się dowiaduję, że Pan znajduje się w jakimś zupełnie innym „kosmosie”… Intrygujące co najmniej! Rozumiem, że praca nad spektaklem pochłania i wszechogarnia Pana niczym kosmos?

Grzegorz Cinkowski: To prawda, jesteśmy w trakcie pracy nad spektaklem. Próby generalne. To proces. A termin premiery coraz bliżej. Dotykamy już którąś z koncepcji podejścia do tematu i myślę, że niebawem wyklaruje się już ta ostateczna. Budujemy opowieść o belfrze, który znalazł się w kryzysie, którego dopadł pewien stan wypalenia zawodowego. Ale ten belfer jest tu chyba tylko umowny, bo w podobnej sytuacji może znaleźć się każdy z nas. On został pewnie dlatego wybrany przez autora, bo sam Jean-Pierre Dopange był długie lata nauczycielem. Pisarzem został dopiero po 50-tce. Ale on tu jest uniwersalny. W każdym zawodzie przychodzi taki moment, w którym można zwątpić w swoje umiejętności, sens swojej pracy. To nieszczęście! I to niezależnie od tego, czy pracujemy z młodzieżą trudną, łatwą, czy jesteśmy lekarzem, aktorem, dziennikarzem. „A może by rzucić to wszystko i zająć się zupełnie czymś innym” – z pewnością wielu z nas to zna, a jeśli nie bezpośrednio, to ze swojego otoczenia, grona znajomych, współpracowników.

Czyli „nasz” bohater przeżywa kryzys, wątpi w sens swojej pracy i wypala się zawodowo. To dzieje się nagle, czy to jego wypalenie to proces. On dojrzewa do decyzji, potrzeby tej zmiany?

GC: Nie wiem, czy mogę zdradzać zbyt wiele szczegółów. Ale główne przesłanie spektaklu, to czy pozostać  w tym, co się robi, czy rzucić to „w diabły” i zająć się zupełnie czymś innym. Naszego bohatera Jean-Pierre Dopange opisuje jako takiego rzeczywiście starego belfra, który porzuca to swoje belferstwo, ale żeby to zrobić, musi dokonać czegoś jeszcze… On musi ponadto jakby odnieść się do wspomnień i opowiedzieć, jak to wszystko było, co się stało i dlaczego jego życie potoczyło się tak, a nie inaczej. Do swojej decyzji dojrzewa długo. Ale tu zaprosiłbym już na spektakl, żeby przed widzami zbyt wiele nie odkrywać, a wzbudzić ich ciekawość.

Pan się utożsamia z belfrem?

GC: Myślę, że wspólnym elementem może być chociażby to, że i z bycia nauczycielem i z bycia aktorem, artystą jest zrezygnować bardzo trudno. Dojrzewanie do tej decyzji może być po prostu bolesne i okupione pewnymi wątpliwościami. Natomiast znam ludzi, którzy te wątpliwości mieli, ale wytrwali, przeczekali ten okres załamania i z powrotem nabrali wiatru w żagle, złapali drugi bieg i od nowa zakochali się w tym swoim zawodzie. I nagle się okazało, że ich kariera się rozwinęła, nabrała tempa, a ich poczucie wartości wzrosło. Różnie zatem bywa i myślę, że to jest sprawa bardzo indywidualna.

A Pan pamięta jakiegoś takiego swojego ulubionego, znaczącego belfra z lat szkolnych?

GC: O tak! Takiego miał, czy znał chyba każdy. Bywali różni nauczyciele: lubiani bardziej lub mniej albo wcale, których się bano, albo których uwielbiano. Gdyby każdego z widzów, którzy przyjdą na spektakl o to spytać, to jestem przekonany, że usłyszelibyśmy wiele ciekawych wspomnieniowych anegdot: wymieniano by cechy tych nauczycieli, że „O Matko!” – śnią się po nocach i na sam dźwięk nazwiska człowiek czuje grozę, ale gdybyśmy zapytali o zabawnych, czy śmiesznych, to też by o takich opowiadano. Na pewno też i o takich fajnych, mądrych, dobrych, od których wiele się nauczyliśmy, dowiedzieli i takich najprzyjemniej się po latach wspomina. Nauczyciele to cały bowiem wachlarz postaw, zachowań, charakterów. I ja miałem i takich i takich: groźnych, okropnych, ale też i fajnych, którzy wzbudzali szacunek, ale na ich lekcje przychodziło się chętnie. Ja chodziłem do szkoły w latach 70-tych, więc wtedy szkoła opierała się na nieco innych zasadach, niż obecnie. Była większa dyscyplina – na przykład kary cielesne. Dziś jest to nie do pomyślenia, by nauczycielka uderzyła ucznia.

No tak, dzisiejsza szkoła to zupełnie inny świat, niż ten sprzed lat, niż ten o którym chociażby traktuje „nasz” spektakl. Pewnie trudno porównywać, ale spróbujmy.

GC: Z jednej strony na pewno dziś nauczyciel jest mocno ograniczony i za sprawą nadużywania dyscypliny, czy podejmowania prób podporządkowanie sobie uczniów, mógłby być odebrany jako ten, który stosuje jakiś rodzaj agresji i skutkowałoby to, przypuszczam, poważnymi kłopotami. Moja obserwacja tu jest jednak inna. Nauczyciele mają teraz o wiele większą możliwość oddziaływania na uczniów. W porównaniu z tą szkołą, którą ja pamiętam, zmiana jest ogromna i dotyczy samych uczniów. Dziś oni mają świadomość tego, że wykształcenie wpływa i procentuje na ich przyszłość. Im więcej wiedzy, tym ich życie potoczy się lepiej, ciekawiej, niż kiedy tej wiedzy nie zdobędą. I ta samoświadomość jest zupełnie inna, niż ta sprzed 50 laty. Wtedy nie miało to aż takiego znaczenia: jakość życia, wykształcenie, zdobycie zawodu, nie przekładała się na jakość kształcenia, a teraz tak jest. Lepsze wykształcenie, to lepsze życie. I młodzież już licealna to doskonale wie.  No oczywiście są jakieś skrajne przypadki incydentalne, które bardzo chętnie opisywane są w mediach, ale to, myślę, dotyczy pewnych specyficznych środowisk. Większość młodych ludzi wie, że lepsza średnia, da możliwość pójścia na studia, a to otworzy lepsze możliwości zawodowe, więc dziś szkoła daje wiedzę i umiejętności, pomaga, a nie przeszkadza w życiu.

Pochylmy się teraz nad formą sceniczną, jaką jest monodram, bo w moim odczuciu laika pod względem zawodowym dla aktora to wyższy level. Obserwując Pana na scenie, myślę, że chyba nie ma roli, która by Panu sprawiła jakieś trudności, czy formy teatralnej, która mogłaby być wyzwaniem. Jak się Panu pracuje nad monodramem?

GC: Tekstu nauczyłem się w czasie wakacji. Ale nauka tekstu dla aktora nie jest największym wyzwaniem aktorskim. Aczkolwiek ja akurat tekstu uczę się długo i jest to żmudne. Tekst to tylko podstawa. Natomiast później zaczynają się rożne zawiłości, ale i najciekawsza robota. Tak zwane budowanie roli jest najfajniejsze. Poszukuje, wybiera się na spotkanie z tym bohaterem, którego ma zagrać. Szlifowanie: ogrywanie scen od strony technicznej, gdzie się te sceny powtarza, gdzie trzeba pamiętać o światłach, dźwięku, odpowiednim ustawieniu na scenie. Faza prób generalnych, kiedy się już gra i wtedy ta rola dojrzewa, pęcznieje, odkrywa nowe wartości. I finał: premiera, która jest oczywiście trochę nerwowa, ma ten wektor niepewności. Rola osadza się, gdy spektakl grany jest już repertuarowo. I to jest coś fantastycznego. To jest po prostu spotkanie z tym bohaterem. Monodram to forma bardzo specyficzna! Po pierwsze! Trzeba być mocno zdeterminowanym i mieć 100 procent przekonania, że chce się go zrobić. I podjęcie tej decyzji wcale nie jest łatwe. Jest wielu świetnych, znanych aktorów, którzy nie podejmują się monodramów, nie maja w swoim dorobku takiej formy. Nie ma żadnego partnera na scenie, gra się w pojedynkę i trzeba całą opowieść, całą historię dźwigać na własnych barkach. Tu już nie powiemy, że coś nam poszło nie tak, bo kolega nam źle podegrał. Jak coś się nie uda, to winowajca jest tylko jeden. I z jednej strony to utrudnienie, ale z drugiej – ułatwienie, bo nie jesteśmy od nikogo uzależnieni. To bardzo osobiste, intymne przeżycie. Wchodzimy na scenę i przez godzinę bierzemy na siebie odpowiedzialność i trzeba dać z siebie wszystko: najlepiej jak potrafimy opowiedzieć, to co chcemy przekazać naszym widzom, podzielić się z nimi częścią siebie.

Rozmawiała: Hanna Grabowska-Macioszek

Foto: Paweł JaNic Janicki