Ze snu obudził mnie donośny dźwięk. Jak się okazało, sprawcą hałasu był mój znienawidzony budzik. Jęknęłam cicho i wyłączyłam powód mojej pobudki. Usiadłam na łóżku i ziewając, przeciągnęłam się. Spojrzałam na zegarek, który wskazywał godzinę 5:00. Tak wczesna pora pobudki po raz pierwszy nie była dla mnie przekleństwem, gdyż dzisiaj był 19 czerwca, czyli dzień mojej letniej podróży do USA, a dokładniej do Chicago, gdzie mieszkała moja rodzina. Bardzo cieszyłam się na te wakacje i czułam, że będą najlepszymi w moim życiu.
Wstałam z łóżka, a na mojej twarzy, mimo tak wczesnej pory, gościł uśmiech. Udałam się do łazienki, gdzie wyszykowałam się w miarę szybko, wiedząc, że niezadługo mam samolot, a nie chciałam się na niego spóźnić. Kiedy stwierdziłam, że jestem gotowa, opuściłam łazienkę i zeszłam do kuchni. Przywitałam się z moimi rodzicami i razem z nimi zjadłam śniadanie. Po posiłku rodzice odwieźli mnie na lotnisko. Pożegnanie z nimi trwało dość długo ,w końcu miałam ich nie widzieć przez całe wakacje. Mama, jak zawsze, martwiąc się, kazała mi na siebie uważać. Po krótkiej chwili usłyszałam, że mój samolot niedługo startuje. Odsunęłam się od moich rodziców i posłałam im pożegnalny uśmiech, po czym ruszyłam w kierunku samolotu. Po przejściu odprawy, weszłam na pokład i rozejrzałam się, szukając mojego miejsca. Gdy je odnalazłam, usiadłam na wyznaczonym krzesełku i wzięłam głęboki oddech.
Kiedy stewardessa nakazała zapięcie pasów, zrobiłam to, a samolot po krótkiej chwili uniósł się ku niebu. Wyjrzałam przez niewielkie okno, uśmiechając się. Widok z takiej wysokości zapierał dech w piersiach. Moje podekscytowanie z minuty na minutę wzrastało coraz bardziej. Kiedy minęły pierwsze turbulencje, a stewardessa oznajmiła, iż możemy odpiąć pasy, czas zaczął dłużyć mi się niemiłosiernie. Gdybym miała sporządzić szczegółową notatkę z tych dziewięciu godzin, wyglądałaby ona następująco: trzy godzin czytania, dwie godziny słuchania muzyki, godzina grania na telefonie i trzy godziny wpatrywania się w chmury. I oczywiście, dziewięć godzin siedzenia w jednym miejscu, co potrafi doprowadzić człowieka do obłędu. Mnie niemal doprowadziło. Dopiero pod koniec lotu udało mi się zainteresować czymś więcej niż odliczaniem czasu do końca podróży. Zza chmur wyłoniły się pierwsze wieżowce Chicago. Nie sądziłam, że są tak wysokie, dopóki nie zobaczyłam ich na własne oczy. Cała panorama miasta wyglądała jak na widokówce, którą dostałam zeszłego lata. Widziałam nawet Sears Tower. Czułam, że najbliższe trzy miesiące będą naprawdę niesamowite.
Kiedy samolot wylądował, zerwałam się z miejsca z niesamowitą ulgą. Chociaż to nieco dziwne, marzyłam o tym, by pochodzić nieco dłużej niż tylko do toalety i z powrotem na fotel. Mojej kuzynce oczywiście to pragnienie wydało się bardzo zabawne. Przez całą drogę z lotniska do domu, którą pokonaliśmy oczywiście samochodem wujka, przez co byłam zmuszona przesiedzieć kolejną godzinę, powtarzała mi, że jeszcze będę miała dość chodzenia. Wydało mi się to trochę przesadzone, ale nigdy nic nie wiadomo. Sylvia planowała w czasie tych trzech miesięcy pokazać mi całe Chicago. Cieszyłam się, że w ogóle mam możliwość tam być. Nie każdy może pozwolić sobie na lot do Stanów Zjednoczonych.
Mój pierwszy prawdziwy dzień zwiedzania rozpoczął się już nazajutrz. Wprawdzie było mi ciężko przyzwyczaić się do innej strefy czasowej, ale udało mi się wstać z łóżka o dziesiątej i w miarę szybko przyszykować się do wyjścia. Już o jedenastej trzydzieści kierowałyśmy się w stronę miasta.
— Wolisz jechać metrem czy iść pieszo? — zapytała Sylvia po piętnastu minutach spaceru. Odpowiedź była oczywista.
— Idziemy.
Nie przebyłam pół świata po to, by wozić się metrem. No dobrze, bardzo chciałam przejechać się metrem w Chicago, ale na pewno nie pierwszego dnia. Miałam na to całe trzy miesiące. Na samym początku wolałam nieco lepiej przyjrzeć się okolicy. Nie mogłam się powstrzymać od rozglądania na boki. Wprawdzie ulice nie różniły się w jakimś ogromnym stopniu od niektórych polskich miast, jednak sama świadomość tego, że chodzę ulicami Chicago, a nie, na przykład Warszawy, sprawiała, że podobało mi się niemal wszystko, co widziałam.
Poza tym sami Amerykanie okazali się być bardzo mili i uczynni, czego tak naprawdę nawet się nie spodziewałam. Nie ma przejścia dla pieszych, przed którym ktoś by się nie zatrzymał. To chyba zdziwiło mnie najbardziej.
— Sylvia, oni zawsze są tacy uprzejmi? — zapytałam, kiedy wyszłyśmy ze sklepu, gdzie jakiś mężczyzna pomógł mi pozbierać puszki, które przez nieuwagę strąciłam z półki.
Moja kuzynka roześmiała się, słysząc to pytanie i przytaknęła skinieniem głowy.
— Przeważnie tak, chociaż nie zawsze. Chyba masz po prostu takie szczęście.
— Sugerujesz, że ludzie są mili specjalnie dla mnie? — zapytałam, zerkając na nią z ukosa.
— Nie popadnij w samozachwyt.
— Nie bój się o to.
Po trzech godzinach od wyjścia z domu udało nam się dotrzeć do dzielnicy, którą zamieszkiwali niemal sami Afroamerykanie. Sylvia zadecydowała, że to właśnie tam zjemy obiad. Znała jeden z miejscowych barów, w którym serwowali naprawdę dobre jedzenie i postanowiła mnie tam zabrać. Nigdy nie przejawiałam jakiejkolwiek niechęci do czarnoskórych, jednak wchodząc do baru czułam się naprawdę nieswojo. Miałam wrażenie, że oczy wszystkich w jednej chwili skupiły się na nas. Wyróżniałyśmy się i doskonale zdawałyśmy sobie z tego sprawę, jednak moja kuzynka wydawała się tym w ogóle nie przejmować. Pociągnęła mnie za rękę w stronę jednego ze stolików, zgarniając po drodze dwie karty menu z lady i posłała mi szeroki uśmiech.
— Sylvia, to jest krępujące — szepnęłam, wpatrując się w skórzaną okładkę karty.
— Tylko trochę. Wiesz, niektórzy z nich wciąż żywo wspominają wojnę secesyjną i to, jak biali ich traktowali — powiedziała z taką swobodą, że w pierwszej chwili nie pojęłam wagi jej słów.
— Chyba żartujesz.
Dziewczyna pokręciła przecząco głową, przenosząc swoją uwagę na spis dań. Zrobiłam dokładnie to samo, ale w dalszym ciągu nie mogłam pozbyć się wrażenia, że nie jesteśmy tam mile widziane. Sylvia chyba zdawała sobie z tego sprawę, bo już po chwili dźgnęła mnie palcem w ramię i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
— Nie przejmuj się nimi. Przecież nic nam nie zrobią.
— Sylvia, oni nas mordują spojrzeniami — syknęłam. Pomysł zjedzenia obiadu w tym miejscu w ogóle mi się nie podobał. Nie czułam się ani trochę komfortowo.
— Przesadzasz — skwitowała, patrząc na mnie z politowaniem. To mnie zirytowało. Miałam ochotę powiedzieć jej, że chcę wracać, ale w tym samym momencie ktoś obok nas odchrząknął głośno.
— Co zamawiacie, dziewczyny?
Uniosłam głowę, a moje spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem czarnoskórego chłopaka, który uśmiechał się promiennie. Oczywiście swoje pytanie zadał w języku angielskim.
— Cześć, Jack.
Sylvia go znała.
— Natalia, poznaj Jacka. Jack, to moja kuzynka Natalia.
Chłopak wyciągnął w moją stronę rękę, w dalszym ciągu nie przestając się uśmiechać. Mimo wcześniejszych obaw nie miałam serca nie odwzajemnić tego gestu. Uścisnęłam jego dłoń, również się uśmiechając.
— Pierwszy raz w Chicago?
Przytaknęłam.
— Jak ci się podoba?
— W sumie to niewiele widziałam póki co, ale jak na razie bardzo mi się podoba — powiedziałam, mając ogromną nadzieję, że nie pomylę się i nie powiem jakiejś głupoty. Mój angielski wprawdzie był dość dobry, ale w stresie bywa różnie.
— Sylvia, pokaż jej centrum.
— Taki mam właśnie zamiar.
Jack wydawał się być naprawdę przyjazny. Nie zważał na to, że większość ludzi znajdujących się w bardzie patrzyła na nas spod byka, gotowa wykopać nas na ulicę. Przyjął nasze zamówienie, przyniósł dania, a potem usiadł razem z nami.
Następnego dnia po pobudce zapakowałam aparat i trochę pieniędzy. Godzinę później byłyśmy już w samochodzie. Obserwowałam wszystko z zaciekawieniem. Jak dla mnie wielkim minusem okazało się to, że nie było chodników. W tym kraju ludzie głównie przemieszczali się samochodami. Myślę, że to spora wada, ponieważ czasem można byłoby się przejść. Ruch to zdrowie. To były moje pierwsze odczucia i obserwacje, jakie mogłam dostrzec. Z biegiem czasu coraz lepiej poznawałam ten kraj. Tego dnia zwiedziłyśmy Sears Tower. Widok był niesamowity. Ogromne budynki, które wcześniej widziałam w dole, teraz mogłam zobaczyć z zupełnie innej perspektywy. Za nimi widniało piękne jezioro Michigan. To było bajeczne. Kilka dni później miałam okazję zobaczyć słynny wodospad Niagara. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jest on po kanadyjskiej stronie, więc musiałam mieć ze sobą paszport i wizę, aby moc wejść na teren Kanady. W drodze powrotnej wstąpiłyśmy do wesołego miasteczka – Six Flags, które różniło się od tych w Polsce, było większe i miało więcej atrakcji. Ciekawym miejscem była również pizzeria, do której poszłyśmy na zakończenie dnia. Gdy zamawiało się posiłek, otrzymywano przy okazji orzechy, których łupinki można było rzucać na podłogę. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim. Moim marzeniem jest studiowanie w przyszłości w USA, więc kuzynka i jej kolega Noah zabrali mnie i oprowadzili po uczelniach. Jedna z nich wyjątkowo mi się spodobała. Teraz mam jeszcze większą motywację, aby podjąć się studiowania tam. Pobyt w USA dał mi możliwość nie tylko odwiedzenia tylu wspaniałych miejsc, ale także uczestniczenia w koncercie mojej idolki – Demi Lovato. Z resztą nie tylko jej. Byłam również na koncertach 30 Seconds To Mars, Paramore, Fall Out Boy oraz Linkin Park. Na zawsze pozostaną one w moich wspomnieniach.
Niestety, nic co dobre, nie trwa wiecznie i w okamgnieniu był już koniec mojej wyprawy. Z grymasem na twarzy wróciłam do domu. Bardzo tęsknię za USA. To bez wątpienia były najlepsze wakacje w moim życiu.
Tekst i foto: Natalia Kulig