Wakacje to magiczne słowo, na które czekam całe dziesięć miesięcy. Gdy wreszcie nadchodzą, moja radość jest ogromna. W tym roku było podobnie. Czekałem, czekałem i doczekałem się. Wszystko było już zaplanowane.
Pierwszą połowę lipca spędziłem z rodziną w uroczej leśniczówce mojego stryjka na północy naszego pięknego kraju. Z daleka od cywilizacji łowiliśmy ryby, jeździliśmy na rowerach, pływaliśmy w pobliskiej rzece, a co drugi dzień chodziliśmy na spływy kajakowe . Otaczały nas cisza, spokój, mnóstwo różnych zwierząt i oczywiście las, las i las. Po powrocie do domu kilka dni odpoczywaliśmy, później rozpoczęły się półkolonie w naszym domu kultury. Nauczyłem się tam podstaw origami oraz malowania na szkle. Odwiedziłem także kilka miejsc w moim mieście, o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Nastał sierpień, a z nim dzień wyjazdu do Jastrzębiej Góry. Nie byłem zadowolony z tego, że rodzice zapisali mnie i mojego brata na kolonie nad morzem. Martwiłem się trochę na wyrost, zastanawiałem się, czy po prostu będzie fajnie. Na zbiórce przed autokarem wszyscy przyglądali się sobie z dużym zainteresowaniem. Myślałem: „Czeka nas masakra”. Na szczęście moje obawy nie potwierdziły się. Już w autokarze rozmowom nie było końca. Kilka następnych godzin minęło bardzo szybko.
I wreszcie na miejscu! Piękny ośrodek, dwa boiska i tylko 150 m do morza. Co dzień przekonywałem się, jakich fajnych ludzi dane mi było poznać. Wraz z nimi mogłem brać udział w wycieczkach, konkursach, grach, zabawach, dyskotekach, ogniskach. Największą atrakcją okazał się oczywiście „chrzest w morzu”.
To były naprawdę udane dwa tygodnie. Nie! To były naprawdę udane dwa miesiące. Kontakt z osobami poznanymi w czasie wakacji utrzymuję do dziś. Mam cichą nadzieję, że spotkamy się za rok (przynajmniej tak ustaliliśmy) i że przyszłe wakacje będą równie ciekawe.
Tekst i foto: Mateusz Twardowski