O jeden krok za daleko

9 listopada 2015

Rozmowa z Markiem Harnym, autorem książki „Wolontariuszka”

 

Czytałem niedawno, po raz kolejny, „My, dzieci z dworca ZOO”. Pana książka, „Wolontariuszka”, w pewnym sensie dotyczy podobnego problemu. Dlaczego akurat taka tematyka?

Marek Harny: No właśnie. Ci, którzy przeczytali moją poprzednią powieść „Dwie kochanki”, wydaną w zeszłym roku, pytają teraz, skąd taki przeskok. Tam zakręty najnowszej historii Polski, zagmatwane sprawy polsko-żydowskie i polsko-polskie, tu raptem ćpuny. Tak już mam. Tematy biorą mi się trochę ze mnie, a trochę z życia, które mnie otacza. Kiedyś znałem pewnego młodego człowieka, który był na najlepszej drodze do wykolejenia się, a potem wziął się w garść. Został nawet zakonnikiem. Mój książkowy bohater co prawda tak daleko nie zaszedł, ale też zaczepił się przy kościele.

 

A bohaterka?

MH: Poznałem też pewną dziewczynę. Pochodziła z bardzo dobrego domu – takie dziecko dobrze sytuowanych rodziców, które ma wszystkie możliwości, jeździ na kursy językowe, a rodzice mają już dla niej przygotowane dobre studia. Tymczasem ona w pewnym momencie urwała się ze smyczy i poszła bokiem.

 

Zajęła się wolontariatem?

MH: Dokładnie rzecz biorąc, przez jakiś czas pracowała jako streetworkerka. Chodziło o wymianę strzykawek wśród narkomanów. Moja bohaterka czyni podobnie…

 

Pomaganie innym chyba nie jest czymś niezwykłym?

MH: Tyle że po mojej bohaterce nikt się tego nie spodziewa. Jest bardzo ładna, mogłaby występować w reklamach czy telewizji. Wydaje się, że tam jest jej miejsce – a nie wśród ćpunów. Tymczasem ona wybiera jednak pracę wśród narkomanów.

 

Skąd Pan czerpał wiedzę na temat narkomanii?

MH: Na szczęście nie jestem rodzicem dziecka z Dworca Centralnego. To znaczy – nie zostałem zmuszony do przerobienia tego wszystkiego, o czym piszę, na własnej skórze. Ale zajmowałem się tą tematyką podczas pracy dziennikarskiej. Robiłem to z własnej potrzeby, bo media wtedy – a pewnie jeszcze i dzisiaj – niezbyt chętnie patrzą na takie tematy: i trudne, i kontrowersyjne.

 

I ludzkie.

MH: Także. Sam zawsze daleki byłem od tego, by głosić, że musimy narkomanów izolować od społeczeństwa. Kiedyś pewna uzależniona dziewczyna z Krakowa napisała w miesięczniku „Monar na Bajzlu”, że w dzisiejszym społeczeństwie narkomani pełnią rolę kozłów ofiarnych, podobnie jak kiedyś czarownice czy Żydzi. Takie porównanie zapewne kogoś oburzy, ale wierzę, że ci chorzy naprawdę mogą się tak czuć. Trochę ich poznałem i myślę, że w wielu przypadkach to historie ludzi takich jak my. Z jedną różnicą: my nie poszliśmy o ten jeden krok za daleko. A ci ludzie to zrobili, bo im się wydawało, że ich to nie dotyczy, że są odporni.

 

Nie byli.

MH: Różne mieli motywacje. Część z nich miało traumatyczne przeżycia, część z nich traktowała to jako ucieczkę. Czasem trudno doszukiwać się w nich winy.

Nawiasem mówiąc, ciekawe, że wielu z nich, tych robiących o ten jeden krok za daleko, nie pochodzi z patologicznych rodzin czy z marginesu. Zaskakująco wielu narkomanów to dzieci wojskowych czy w ogóle funkcjonariuszy służb mundurowych. A czasem także pewnych swych racji intelektualistów. Przypominam sobie, że Jim Morrison też był synem wojskowego, chyba nawet admirała. Dominujący ojciec – może w tym naprawdę coś jest?

 

Skoro o tym mowa, Pan nie jest surowym sędzią narkomanów. Przynajmniej taki wniosek można wysunąć po lekturze „Wolontariuszki”.

MH: Nie wiem, jak jest teraz, ale przed kilkunastu laty wśród krakowskich terapeutów panowały tendencje dość liberalne. Krakowska szkoła terapii narkotykowej szła często bardziej w kierunku redukcji szkód niż w kierunku twardego kursu w stylu: „Tylko my mamy rację, ty sam jesteś gównem, jesteś zerem, nic nie znaczysz”. Pożyczyłem sobie to podejście i przeniosłem je do książki w postaci terapeuty Szymona, który wykazuje się większą otwartością, tolerancją i zrozumieniem dla nieszczęśliwych życiorysów.

 

Bywa i tak, że narkomani nie postrzegają siebie jak osoby chore i świadomie porzucają programy lecznicze.

MH: W terapii alkoholików, opartej na 12 krokach AA, panuje przekonanie, że trzeba rzucić alkohol na zawsze, do końca życia. Inaczej zmarnuje się całą pracę. Ale przecież życie uczy, że są ludzie, którzy nie są zdolni do takiego poświęcenia. Są takie jednostki, które nie mają psychicznej gotowości, by przestać pić czy przestać brać narkotyki. Tym ludziom psychiatrzy proponują inną drogę: kontrolowane picie czy kontrolowane branie. To oczywiście jest kontrowersyjny pogląd i trudno mi się teraz wypowiedzieć, czy jest on słuszny czy też nie. Ale są to metody, które pozwalają tym uzależnionym jakoś w tym społeczeństwie funkcjonować, nie spychają ich na margines.

 

Gdy myśli Pan o swoich bohaterach, to do kogo czuje Pan największą sympatię?

MH: Największą sympatię czuję dla głównej bohaterki kobiecej, czyli Agnieszki. Z drugiej strony rozumiem zachowanie jej partnera, Michała. Nie do końca rozumiem za to jej ojca, prominentnego uczonego, niby tolerancyjnego, ale jednak bardzo zamkniętego.

 

To może ja dodam, że akcja rozgrywa się w Krakowie.

MH: No tak. Dulszczyzna w Krakowie ma swoją długą tradycję… Mam mieszane uczucia co do Krakowa. Z jednej strony panuje tu większa tolerancja, mniejsza zajadłość ludzi, wyścig szczurów jest jakby mniej brutalny. Ale z drugiej strony tzw. stary Kraków jest hermetyczny. Z moich rozmów z ludźmi wynika, że tutaj bardzo trudno przeniknąć w zamknięte kręgi. O wiele łatwiejsza pod tym względem jest Warszawa czy Wrocław.

 

Z drugiej strony każde zamknięte i hermetyczne środowisko pewnie chciałoby chronić swoją reputację.

MH: To jest ta silna obawa przed tym, co ludzie powiedzą. Ta presja każe zamiatać rodzinne brudy pod dywan i ukrywać je na tyle, na ile to możliwe.

 

Teraz zdałem sobie sprawę, że Pan sporo pisze o relacjach.

MH: Wydaje mi się, że to jest jedna z najważniejszych ról słowa pisanego. Dla mnie badanie relacji międzyludzkich, zarówno na planie rodziny, jak i szerszym, to podstawa. Sprawy tożsamości i relacji środowiskowych i rodzinnych były dla mnie w ogóle zawsze ważne. Najbanalniej rzecz ujmując, moi bohaterowie zazwyczaj szukają własnej ścieżki życiowej – i co tu kryć, po prostu szczęścia. Z jakim skutkiem, to już inna sprawa.

Rozmawiał Marcin Wilk