Cała ściana, od podłogi po sufit, wypełniona taśmami filmowymi. „Wrzeciono czasu”, „Big Bang” mówią oznaczenia. To warszawskie mieszkanie Igi Cembrzyńskiej. Aktorki, piosenkarki, producentki, reżyserki. Znanej z tak różnych wcieleń: od wyśpiewującej z Bohdanem Łazuką lekkiej piosenki „W siną dal” po przejmujące role choćby w „Gwiezdnym pyle” czy „Krzyku”. Życiowo i artystycznie związała się z Andrzejem Kondratiukiem, taśmy filmowe w domu to pomnik ich wspólnej twórczości. Właśnie ukazał się „Mój intymny świat”, wywiad-rzeka z Igą Cembrzyńską.
Ponad rok temu zadzwonił telefon. To była Magdalena Adaszewska z propozycją książki o pani. Co pani pomyślała?
Iga Cembrzyńska: Zdziwiłam się!
Taka gwiazda się zdziwiła?
IC: Nie jestem gwiazdą, nigdy się nią nie czułam. Dziś moje życie nie jest łatwe, oboje z mężem chorujemy. Ale pomyślałam: dobrze, zróbmy to.
Najważniejsze dla mnie było to, żeby jeśli już pisać to pisać szczerze. Myślę, że to się udało. Nie chciałam też, żeby ta książka była podsumowaniem, nie lubię myśleć w takich kategoriach. Lubię cieszyć się z chwili obecnej. Tak jak teraz, kiedy rozmawiamy, a do mnie łasi się mój piękny kot. To jest piękne.
Małe szczęścia?
IC: Wcale nie małe, duże. Trzeba doceniać szczęścia codzienne.
Aktorstwo nie było pani pierwszym wyborem.
IC: Zawsze ciągnęło mnie do sztuki, ale to prawda, początkowo nie myślałam o aktorstwie. Najpierw zdawałam na dziennikarstwo. Egzaminy zaliczyłam, ale nie dostałam się ze względu na inteligenckie pochodzenie. Wtedy to nie pomagało. Zdecydowałam się na filozofię. Studiowałam ją cały rok, bardzo to lubiłam. Ale serce ciągnęło do sztuki. Postanowiłam spróbować dostać się do szkoły teatralnej, a potem już wszystko potoczyło się trochę samo.
Rodzice byli za?
IC: Cieszyli się, kiedy jako dziewczynka grałam i śpiewałam. Chodziłam do szkoły baletowej, odgrywałam różne role. Pochodzę z bardzo utalentowanej rodziny. Mój tata fantastycznie malował, mama śpiewała. Cała rodzina od strony mamy, rodzina Sołtyków, to byli wspaniali, zdolni ludzie. Wyrastałam w tym, ale pomysł, żebym jako swoją drogę życiową wybrała aktorstwo? To już było kontrowersyjne. Potem rodzicie się do tego przekonali, najpierw mama, trochę później tata.
Wspomnienia ze szkoły teatralnej?
IC: Och, wiele! Na egzaminy przyszłam bardzo zdenerwowana, a po nich byłam przekonana, że się nie dostanę. Pamiętam swoje relacje z prof. Aleksandrem Bardinim. Na początku bardzo mnie nie lubił, a ja się przy nim niezwykle denerwowałam, nie mogłam wydusić z siebie głosu. Później bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Pamiętam też jak prof. Jan Świderski powiedział do naszej grupy: „Maryśki wstawać!” Tośmy wstały, a było nas kilka. „Ponazywać się jakoś, bo mi się mylicie!”
I stąd Iga?
IC: Stąd. Choć dziś żałuję, że się nazwałam Igą.
Ale to piękne imię.
IC: Tak pani uważa?
Tak.
IC: Ale to nie ja. Iga to jest takie bardzo ekskluzywne, oryginalne. Teraz czuję, że ja to jestem Marysia z Radomia.
Jak czuła się dziewczyna z Radomia w warszawskiej szkole teatralnej? Kiedy spojrzała w lustro i pomyślała, no teraz jestem gwiazdą!
IC: Boże, w życiu tak nie pomyślałam!
Nigdy?
IC: Nigdy, nigdy, nigdy.
Nawet kiedy śpiewała pani w na festiwalu w Opolu? Albo w Olimpii w Paryżu?
IC: To wszystko było dla mnie zaskoczeniem, działo się jakoś samo. Paryż wspominam świetnie, śpiewałam u Brunona Couquatrixa, razem z Czesiem Niemenem, który bardzo mi pomagał. Coquatrix, pamiętam, zawsze oglądał każdy spektakl, bardzo mnie lubił. Występowałam tam cztery miesiące, przychodziło wielu stęsknionych za ojczyzną Polaków. To było magiczne. Zresztą, powiem pani szczerze, aktor jest próżny. Ja byłam z Radomia, a śpiewałam w Paryżu. To robiło wrażenie.
W książce opowiada pani, że w pewnym momencie zaczęła Pani uwierać rola słodkiej blondynki, która miała śpiewać wesołe piosenki.
IC: No pewnie, a pani by tak długo chciała?
Raczej nie.
IC: To był dla mnie ważny i miły okres. Czułam się potrzebna, wiedziałam, że ludziom się to podoba, dlatego dużo występowałam. Ale nie można tak cały czas.
Dziś, po latach, które role są dla pani cenniejsze? Te wesołe czy te dramatyczne?
IC: Jednak te dramatyczne, bo one opowiadają o czymś ważnym, a nie tylko, że „kochaś odszedł w siną dal”. To urocze, ale w pewnym momencie potrzebowałam czegoś więcej.
W książce opowiada Pani dużo o swoim życiu prywatnym. Pierwszy mąż, starszy od Pani o 7 lat, filozof, Andrzej Kasia. Jak Pani wspomina wspólne życie?
IC: Mieszkaliśmy strasznie wysoko! Na 22. piętrze w pierwszym wieżowcu na Chmielnej. Byłam przedsiębiorcza, wystarałam się dla nas o mieszkanie. Niewielkie, dwupokojowe, ale było. Prowadziliśmy otwarty dom, przychodziło do nas dużo ludzi na wieczorne rozmowy, na przykład Leszek Kołakowski. Andrzej Kasia sam był aktorem amatorem w kabarecie „Stodoła”, na ich występie zresztą go poznałam. Przez to że był starszy, był dla mnie na początku trochę nauczycielem. Ale był też trudnym człowiekiem, z biegiem czasu coraz bardziej zazdrosnym. Nasze drogi się rozeszły.
Potem zaczęła Pani być z Andrzejem Kondratiukiem, swoim obecnym mężem. Poznaliście się na planie słynnej „Hydrozagadki”, wtedy jeszcze oboje w związkach. Ale po tym, gdy spotkaliście się drugi raz, już się nie rozstawaliście. W pewnym momencie zamieszkaliście na wsi. I jak to było? Wieczorami występowała Pani na scenie w świetle reflektorów, a za dnia nosiła wodę ze studni?
IC: Tak było! Nie przeszkadzało mi to, zakasywałam rękawy i robiłam. Wie pani, jeżeli się kocha w jakimś mężczyźnie, to po prostu się z nim jest, nieważne gdzie. Rozumieliśmy się doskonale, jak on zaczynał mówić, to ja już wiedziałam co to będzie, i na odwrót. Taka więź absolutna. Tak zostało do tej pory. Los mi go wybrał. Bardzo przyjaźniłam się też z mamą Kondratiuk. Doskonale się rozumiałyśmy. Dziś bardzo mi jej brakuje.
Był taki czas kiedy robiliście filmy sami, z pomocą paru osób.
IC: Długo bardzo. Za własne pieniądze. Mogliśmy robić je dokładnie tak, jak chcieliśmy.
Ale to musiał być olbrzymi wysiłek.
IC: To prawda, musiałam nauczyć się szyć, malować, bardzo wielu rzeczy. Ale kiedy już ten bakcyl złapałam, to to pokochałam. To nie było męczarnia, choć czasami bywało ciężko. Przede wszystkim taka twórczość była wielką przyjemnością. Mieliśmy też czym pracować, mieliśmy własne duże doświadczenie filmowe. Andrzej nigdy nikogo nie naśladował. Tworzył po swojemu. Był operatorem, a operator filmowy to jest inny rodzaj człowieka. Wyczekujący. Walczył o każdy kadr, godzinami albo i dniami czekał na odpowiednie światło. Na początku tego nie rozumiałam, narzekałam, że ja się przygotowałam do roli, jestem, czekam, a on się wstrzymywał. Zaraziłam się tym myśleniem dopiero po kilku latach, kiedy okazywało się, że zawsze miał rację. On naprawdę wiedział jak działa kamera filmowa.
Pani też chwytała za kamerę?
IC: Niechętnie, ufałam Andrzejowi. Bałam się, że jeszcze coś zepsuję, a taśma filmowa droga!
Widzowie, często utożsamiają role filmowe z aktorami. Opowiada pani, w książce, że zaczepiali panią na ulicy zdziwieni pani wiekiem.
IC: Tak było! Dużo miałam takich spotkań, kiedy zaskoczeni ludzie opowiadali: przecież oglądaliśmy panią starą, a pani młoda!
To mówi też o tym, że pani zapełnienie nie bała się niekorzystnej charakteryzacji.
IC: Uwielbiałam charakteryzacje, szczególnie te wyraziście rysujące postać. Jeśli chce być dobrą aktorką, artystką, nie można oczekiwać, że zawsze będzie się tylko piękną. Nie tędy droga.
Który z wspólnych filmów z mężem, jest dla pani najważniejszy?
IC: „Gwiezdny Pył”. Ma w sobie dużo ciepła, szczerości.
Podoba się Pani książka o pani?
IC: Bardzo! Ja się nawet boję to mówić, żeby nie było, że chwalenie siebie. Ja swoje w sztuce zrobiłam, nie ma co udawać. Ale książka to zasługa autorki.
Rozmawiała Karolina Głowacka