Rozmowa z Krystyną Januszewską, autorką Dziedzictwa
Rozmowę o Dziedzictwie chyba powinniśmy zacząć od odpowiedzi na pytanie o inspiracje i motywacje. Ale po kolei: wiem (chociażby z epilogu), że portretowała Pani w książce dzieje swojej rodziny.
Krystyna Januszewska: Tak, zgadza się, epilog jest odpowiedzią. W epilogu, ale i w samej treści, ponieważ pisałam tę książkę w dwóch płaszczyznach czasowych, odkrywam całą prawdę o swoich korzeniach. Zarówno inspiracje, jak i motywacje pochodzą bezpośrednio z życia.
Do jakiego stopnia wpuszcza nas Pani w świat swoich bliskich?
KJ: Żyjemy obecnie w dobie kultury obrazkowej, królują tabloidy, szybka informacja, krótki zapis na dysku w naszym mózgu. Słowo, jak twierdzi ten czy ów, straciło na znaczeniu do tego stopnia, że niektórzy naukowcy wieszczą „koniec ery Gutenberga”. Ale czy kończy się miłość do ciekawych historii? Dziś masowe środki przekazu też opowiadają, za ich przyczyną trafiają do nas tysiące historii, widać, że bez nich trudno nam się obejść. Słuchanie cudzych historii to od wieków pasja ludzkości (bajarze, wajdeloci). Można je oczywiście stworzyć samemu, puszczając wodze fantazji, ale można też opowiedzieć to, co się zdarzyło naprawdę.
Powiadają, że wystarczy słuchać, a historie przyjdą same.
KJ: Do mnie przyszły już dawno, ja je tylko próbuję opowiedzieć innym. W mojej przeszłości słuchało się historii z wypiekami na twarzy. Słuchaliśmy dziadków, wujków, rodziców. W złą pogodę, często podczas burzy, w czasie wakacji wieczory wypełniały nam opowiadane przez dorosłych historie. Książki, jak wiele innych rzeczy, były wówczas towarem reglamentowanym, bazowało się głównie na lekturach ocalałych z wojennej pożogi bądź na książkach politycznie właściwych, przeważnie autorstwa pisarzy radzieckich. Wówczas dziecięce serce potrafiło, pomijając ideologię, cieszyć się ciekawą lekturą. Tak samo pasjonujące były przygody Pietii i Gawrika w książce Walentina Katajewa Samotny biały żagiel (słynny hit literacki PRL-u i lektura szkolna z tamtej epoki), jak i perypetie życiowe Tomka Sawyera, opisane w powieści autorstwa Marka Twaina, której akcja, nomen omen, toczy się w miejscowości St. Petersburg nad rzeką Missisipi. Pierwsza książka to autobiograficzna opowieść o dzieciństwie autora w Odessie, druga zrodziła się z chęci przywołania przez Twaina szczęśliwego, beztroskiego dzieciństwa.
No tak… Ale trochę odskoczyła mi Pani od pytania o odsłanianie się w książce…
KJ: Dziedzictwo to także opowieść autobiograficzna, o mnie i o moich niedalekich przodkach. Napisana jest w taki sposób, żeby – jak cytowane powyżej lektury – wciągała czytelnika do swojego prawdziwego świata. Niechaj to będzie prawdziwa powieść z autentyczną historią w treści.
Gdy wchodzimy w fabułę Dziedzictwa, pierwszy obraz jest przerażający. Potem jest już nieco łagodniej, ale napięcie rośnie. Ale to książka. Która ze scen tej całej opowieści zakiełkowała w Pani głowie jako pierwsza?
KJ: Pierwsza scena to sen, który w dzieciństwie śnił mi się niemal każdej nocy. Później, gdy zależność od rodziców i dziecięca, bezgraniczna miłość do nich przybrały ciut inny wymiar, zastąpiłam ten sen innymi snami. Po latach, kiedy miałam już własne dzieci, wracał w wielu dramatycznych odsłonach. Myślałam o nim na jawie, zastanawiając się, ile człowiek potrafi wycierpieć, jak wiele znieść, żeby podjąć taką decyzję. Czy potrafiłabym, jak wtedy moi dziadkowie, wysłać własne dzieci w podróż, która mogła się okazać podróżą ostateczną? Cóż było od nich ważniejsze, w rodzinie, w której dziecko stanowiło zawsze dobro największe? Od tej sceny zaczęłam pisanie i myślałam, że do niej dojdę. Lecz ta historia, jej bogactwo, liczba zdarzeń i okoliczności przerosły rozmiary książki, więc historia pisze się dalej.
Nietrudno skojarzyć Dziedzictwo na przykład z Nad Niemnem. Może momentami Myśliwski? Dobrze odczytuję Pani inspiracje?
KJ: Jasne, to są inspiracje doskonałe. Wychowałam się na Orzeszkowej. Ale to było dawno temu, niewiele zostało w pamięci, bardziej ekranizacje jej powieści niż sposób ich narracji. Przyznam, że sporo czytałam w trakcie pisania książki. Zawsze to robię, to konieczne, żeby wczuć się w epokę, przypomnieć historię, umieścić powieść we właściwym miejscu na mapie, nazwać przedmioty, opisać zwyczaje. Nie starałam się jednak dotrzymywać wierności we wszystkim. Pisałam językiem współczesnym, łatwym w odbiorze. Niewielką stylizację wprowadziłam jedynie w dialogach, głównie po to, żeby nadać rozmowom cechy autentyczności. Gdybym chciała być wierna ówczesnej, wiejskiej gwarze, to zamiast „dziewczęta, chodźcie”, musiałabym napisać „chodźta, dziołchy”, a to brzmiałoby śmiesznie, prawda? Myśliwski, no cóż, wzór niedościgniony, owszem, cudowna inspiracja, można się do niej z rozkoszą „przytulić”, gdybym tylko śmiała. Przyznam jednak, że do napisania tej książki skłoniły mnie powody bardziej prozaiczne, jednocześnie szlachetne.
A mianowicie?
KJ: Przemijanie i smuga cienia, która ciągnie się już za mną od pewnego momentu i nic w najbliższym czasie nie zapowiada większych przejaśnień. Kierowałam się przede wszystkim potrzebą uwiecznienia tego, co lada moment stanie się nieuchwytne. Odchodzą świadkowie zdarzeń, właściwie już odeszli. Gdy zaczynałam pisać tę powieść, otaczali mnie kołem ukochanych, siwych głów. Dziś już niektórzy patrzą na mnie z nieba. To im zawdzięczam, że wszystko, o czym piszę w Dziedzictwie, jest w stu procentach prawdą. Miejsca, nazwiska, ulice, domy; jest kowal, ten, który był, są tamci ludzie i tamte problemy. Ich serca wygasły już lata temu, ale odżyli na kartkach tej książki.
Pisanie sagi wydaje się zadaniem niebywale karkołomnym. Przecież chodzi o ogarnięcie szeroko rozlanego fabularnie świata. To chyba ogromne wyzwanie?
KJ: Poległam już przy wstępie. Siadając do pisania, nie zdawałam sobie sprawy z ogromu pracy, jaka mnie czeka. W zasadzie wszystko miałam podane na tacy. Materiały zostały zebrane dużo wcześniej. Poszczególne fakty były mi dobrze znane, wielokrotnie dyskutowane, omawiane przy wielu okazjach, ponieważ bracia, Lucjan, Antoni, Kazimierz i Jan, swego czasu odkryli dla siebie eliksir młodości. Zamiast choroby, starczej egzystencji – terapia pracą. W ich rodzinie od pokoleń był to najlepszy sposób na nudę i stresy, a teraz lekarstwo na dolegliwości podeszłego wieku. Nuda ich zabijała, praca czyniła wolnymi. A wszystko zaczęło się w dniu, w którym osiemdziesięciotrzyletni Antoni otrzymał od wnuków na własność komputer. Ta magiczna maszyna sprawiła, że przestała się liczyć odległość. Oddzieleni od siebie, każdy w innym mieście, w oddalonym rejonie Polski, nagle mogli odbyć wspólną podróż do swojej przeszłości. Antoni w krótkim czasie opanował tajniki Internetu, możliwości edytorów tekstów oraz Photoshopa. Bracia kompletowali notatki, zdjęcia, zbierali informacje, obdzwaniając rodzinę; pomagały im dzieci, a Antek pisał i pisał. Powstała szczegółowa kronika wydarzeń. Trzy napisane książki, trzy spojrzenia, trzy różne relacje. Był więc „gotowiec” na wysokim poziomie. Wystarczyło napisać powieść, ubrać w ładne zdania zaistniałe fakty, namalować ludzi, dokonać animacji zapisanej historii. Pomyślałam, że to nic trudnego.
A tymczasem?
KJ: Tymczasem to było moje największe wyzwanie. W świecie mojego dziadka wszystko było inaczej. Drzwi nie miały klamek, nie zgrzytały zamki, domy nie miały podłóg, drogi asfaltu, czegokolwiek dotknęłam myślą i słowem, nie miało odnośnika we współczesności. Zaczęłam studiować skanseny, przeglądać stare gazety i albumy, katalogi ówczesnej mody. Zanim napisałam kilka stron tekstu, tonęłam tygodniami w szczegółach – współcześnie. Musiałam zrobić drobiazgowy research, ja to nazywam poznawaniem realiów z nazwy, wyglądu, ze sposobu działania. Po prostu musiałam „wejść” w tamte czasy. Niekiedy praca źródłowa jest bardziej twórcza od samego pisania. Pochłaniał mnie świat bohaterów Dziedzictwa. Pokochałam miejscowości i miasta, w których toczyła się akcja książki. Chodząc wirtualnie uliczkami Krasocina, a później w realu błądząc w okolicy Gruszczyna czy Borowca, czułam, że należę to tego miejsca może bardziej niż do tego, w którym obecnie mieszkam.
Cały czas mam w głowie scenę pozostawianego psa – nie zdradzam tu zbyt wiele z fabuły, bo ta scena jest na początku. Ten widok wciąż budzi we mnie emocje. Ale pytanie chciałem zadać takie: Nazwałaby Pani swoje Dziedzictwo powieścią o ucieczkach (i powrotach)?
KJ: Czyta Pan w moich myślach. Pierwotny tytuł tej książki brzmiał Ucieczki. Miałam na nią nieco inny pomysł. Historia moich przodków miała być jedną z wielu polskich ucieczek, o których zamierzałam napisać. Jednak ze względu na obszerny materiał, który udostępnili mi moi zawsze serdeczni i pomocni stryjkowie, po tym jak dałam się porwać rodzinnej historii, tamten pomysł odłożyłam na później. Powstało Dziedzictwo – historia jednej grupowej ucieczki, poprzedzona niezwykłymi zdarzeniami, pełna smutnych i radosnych momentów, tak jak to bywa w powieści i w życiu.
A jeśli chodzi o psa… Pies we wstępie jest symbolem ucieczki, a także zwiastunem powrotu. Okoliczności tego zdarzenia na razie okrywam zasłoną tajemnicy.
Wspomniałem o tym, bo Dziedzictwo to dla mnie też przewrotna powieść drogi – nie tylko dlatego, że czasem bohaterowie wędrują. Chodziło mi także o wątek poszukiwania siebie – wędrówki ujętej bardziej metaforycznie.
KJ: Oni postawili wszystko na jedną kartę. Myślę o bohaterach Dziedzictwa, a przede wszystkim o ludziach z Krasocina i okolic; myślę o innych, którzy w tamtych czasach szukali własnej drogi. Szukali jej, jak każdy z nas szuka we współczesności. Ja już nie szukam, znalazłam przystań, a nawet spory port. Ale moje dzieci szukają, mają jeszcze czas na dokonanie niektórych wyborów, zanim zakotwiczą. Tamci, którzy opuścili domy, poszli na wielkie ryzyko. Symboliczny raj na ziemi, o którym marzyli dla siebie i swoich rodzin, był wielką tajemnicą. Poszli drogą w nieznane, nikt przecież nie miał pewności, że podjęte ryzyko nie wiedzie ku przepaści. Chcieli żyć lepiej i godniej, jak my dzisiaj, jak nasze wnuki w przyszłości. To ludzka potrzeba, jest jednym z instrumentów postępu. Bracia, synowie Jana, każdy z nich pójdzie własną drogą, nie zawsze z wyboru. Ich ojciec, Jan, za niego wybrało życie, ale przecież próbował, marzył, aż w końcu zrealizował marzenia w jedynie dla siebie dostępny sposób. Kobiety, dziewczęta wyjeżdżały do Prus za pracą, chciały znaleźć szczęście. Nie tylko my, współczesne kobiety, jesteśmy takie odważne.
Myślę, że taką książkę jak Dziedzictwo można czytać na różne sposoby. Zależy to od odbiorcy i od tego, czego będzie w niej szukał, a wiadomo, że każdy odczytuje pewne treści inaczej. Dziedzictwo jest powieścią, więc można ją traktować jak wytwór mojej wyobraźni. Chciałabym, żeby czytelnik w trakcie lektury nie czuł brzemienia prawdy, bo ona czasem psuje przyjemność czytania. Ktoś pójdzie jej tropem, polubi, inny odłoży znudzony, bo ileż można czytać o biednych Polakach.
Ale o wsi pisze Pani z dumą – w pozytywnym sensie. „Ziemia” zyskuje wartość – jako tytułowe dziedzictwo, jako korzenie, jako… no właśnie: co jeszcze?
KJ: Prawie dziewięćdziesiąt procent polskiego społeczeństwa ma chłopskie pochodzenie. Pochodzenie szlacheckie zaledwie osiem procent. Tak się jednak składa, że mało kto przyznaje się do tego pierwszego. A to przecież nasi przodkowie, których los skazał przez wieki na marną egzystencję. Nie mieli niczego, tylko tę ziemie, dziedzictwo przekazane przez ojców, Święty Graal i sens istnienia. Trzeba by teraz powtórzyć w szczegółach historię klasy chłopskiej. Bez dostępu do oświaty, bez udziału we władzy, bez narodowej świadomości, pozostawieni sami sobie, bo nawet prawo za nimi nie stało. Nawet Kościół wolał chłopa ciemnego, z kołtunem na głowie, bo ciemny, to bojaźliwy, i łatwiej nim sterować. Prawdziwy cud, że nie przepadli w wiekach społecznego wykluczenia. I należy się im szacunek, bo mimo tego potrafili wyżywić miasta w najmniej sprzyjających czasach, a gdy trzeba było, tracili życie za kraj, który miał ich zazwyczaj w nosie. Wie Pan, zresztą piszę o tym w książce, polski chłop, dzisiejszy rolnik, działał jak wielkie przedsiębiorstwo, niezależny i samowystarczalny. Był mistrzem szkoły przetrwania. W zabudowaniach gospodarskich mojego dziadka znajdowały się: kuźnia, ślusarnia, warsztat, zakład szewski, garbarnia, przędzalnia, cegielnia, nie wspominając o podstawie gospodarowania, czyli młockarni, sieczkarni, rzeźni, piekarni i chłodni na artykuły spożywcze. Chłopi pracowali od świtu do nocy, przez okrągły rok, nie narzekali na brak urlopu. A od jesieni do wiosny dorabiali u innych, stawiając piece, kładąc dachy, budując domy. Można o nich powiedzieć – ludzie renesansu w rzemiośle, bo znali się dosłownie na wszystkim. Mnie, miastowej, przezroczystej i rozpieszczonej, imponował ten świat ludzi pracy i czułam się wśród nich jak u siebie, na właściwym miejscu. To jest książka o nich i dla nich, napisana z szacunku i z wielkiego podziwu.
Na szczęście Polska stała się wreszcie krajem, który doczekał się nurtu chłopskiego, i powstają w nim wybitne utwory. I tutaj wracamy do poprzedniego pytania. Nie przypadkiem dwie nagrody Nike dostał Wiesław Myśliwski. Za Widnokrąg i za Traktat o łuskaniu fasoli – „Historia składa się z łez, krwi i głupich nadziei”.
Do poszukiwania własnej historii na ogół trzeba dorosnąć. To przychodzi, powiadają niektórzy, z wiekiem. Ale czy są sposoby, by zachęcić, na przykład młodzież, do odnajdywania własnych korzeni i cieszenia się z nich? Jako autorka Dziedzictwa ma Pani jakieś swoje pomysły?
KJ: Jedynym pomysłem, jaki przychodzi mi teraz do głowy, jest dobry przykład i właściwy wzorzec. Opowiadać dzieciom od wczesnego dzieciństwa, lecz nie tylko o przygodach Kubusia Puchatka czy żółwia Franklina, choć to także pouczająca i mądra lektura. Ale o to zadbają nowoczesne środki przekazu, telewizja, Internet i książki. Małe dzieci bardzo lubią historie o dzieciństwie swoich rodziców, o tym, kim byli dziadkowie, jakie były losy pradziadków. Gdy dojrzewają, już co innego mają w głowie. Opowiadajmy im więc o ludziach, którzy żyli przed nimi; dzieci mają wyczulony system wartości, potrafią odróżnić dobro od zła, a jeśli nie, to uczmy ich tego. Coś w końcu pamiętamy z historii. Zapytajmy starszych zawczasu, jeśli są jeszcze świadkowie wydarzeń, notujmy. Wiele osób z mojego otoczenia ma wyrzuty sumienia, że nie pytało, a teraz nie wiedzą, chociaż chciałyby poznać bliżej swoje korzenie. Mnie się udało, moje dzieci wiedzą, na półkach w ich domach stoją kroniki wujków i dziadków, są też egzemplarze dla moich wnuków, te pierwsze wydrukowane na domowej drukarce przez pradziadka Antosia.
Rozmawiał Marcin Wilk