Historia, akcja i kobiecość

18 sierpnia 2015

Rozmowa z Joanną Miszczuk, autorką „Wyspy”

Gdy jeszcze nie znając „Wyspy”, zobaczyłem tytuł, od razu skojarzył mi się on z samotnością. I rzeczywiście. Pierwsze zdanie z pani powieści brzmi: „Zadajemy sobie często pytanie, czy jesteśmy sami we wszechświecie”. To jeszcze mocniej sugeruje, że książka jest o samotności. Ale czy słusznie?

Joanna Miszczuk: Moim zdaniem niesłusznie, ale jeśli moi czytelnicy dojdą do wniosku, że to jest książka o samotności, nie będę się kłócić. Najbardziej zależy mi na tym, żeby osoba, która ją czyta, miała własne zdanie na jej temat. Jeśli zaczniemy sobie odpowiadać na pytanie „co autor chciał przez to powiedzieć”, do niczego nie dojdziemy. Ważne jest nie to, co chciał, tylko to, co nam powiedział, z jakim przesłaniem i jaką myślą udało mu się do nas dotrzeć.

 

Z jaką myślą i przesłaniem chciała pani dotrzeć?

JM: „Wyspa, tak samo jak wcześniej moja saga Matki, żony, czarownice, jest powieścią wielowątkową, a tym samym porusza wiele tematów. Oczywiście towarzyszył mi w pisaniu cel, który powinien wszystkie te wątki spiąć, powiązać i wyraźnie przemówić do czytelnika. Jednak zbyt wysoko cenię sobie odbiorców moich książek, aby już teraz sugerować im, co mają myśleć. Wolałabym im nie psuć przyjemności czytania.

 

A jednak… Bo – wracając jeszcze do początku – znalazłem tam zdanie: „Spoglądamy w gwiazdy z nadzieją lub obawą”. I znów mam ochotę spytać o samotność – a raczej o to, kiedy ona jest przekleństwem, a kiedy szansą na coś dobrego.

JM: Nie wiązałabym tego cytatu z pojęciem samotności. Odchodzimy nieco od Wyspy, ale zbliżamy się do tematów, które uwielbiam. Może zacznijmy od definicji samotności.

 

Proszę bardzo.

JM: Sądzę, że każdy ma własną, ale ponieważ rozmawiamy o mojej książce, spróbuję wyjaśnić panu, jaka jest moja. Samotność nie jest dla mnie brakiem towarzystwa, ludzi, rodziny. Jest stanem umysłu, w którym człowiek potrafi nawet w największym tłumie oddać się z pełną koncentracją jedynie swoim myślom i celom, które chce zrealizować. To forma wolności, która powinna być naszym świadomym wyborem.

 

Tak zwana dobra samotność?

JM: Taka samotność może być jedynie dobra. Samotności postrzeganej fizycznie, „nikogo obok mnie nie ma”, moim zdaniem nie ma. Świat jest pełen ciekawych ludzi, jedynie wchodzenie w relacje z nimi zapewnia nam pełne życie. Istnieć dla siebie samego jest trwonieniem potencjału, który został nam dany. Przez życie społeczne i dzięki niemu jesteśmy w stanie funkcjonować. Dziecko, mały człowiek, nie ma szans istnienia bez matki, bez rodziny. Młody człowiek dzięki szkole, rodzinie, przyjaciołom nabiera doświadczenia niezbędnego w dorosłości. Samotność i izolacja prowadzą do zastoju, a przecież żyjemy po to, aby się rozwijać. Moja samotność, którą sobie bardzo cenię, jest moim wyborem. Mam typową rodzinę, przyjaciół i współpracowników, prowadzę życie towarzyskie, a mimo to każdy z mego najbliższego otoczenia szanuje prawo drugiej osoby do wycofania się od czasu do czasu w głąb siebie, stworzenia sobie przestrzeni – małej własnej samotności.

 

To pewnie sprzyja także tworzeniu. Na przykład powstawaniu Wyspy. Akcja Pani książki toczy się na dwóch planach czasowych. Z jednej strony mamy dwudziesty wiek, Francję, a z drugiej początek szesnastego wieku i Portugalię.

JM: No tak, można pomyśleć, że kopiuję samą siebie, bo już w „Matkach” zastosowałam formułę przeskoków czasowych. Lubię ją. Powody są dwa. Po pierwsze, nic nie dzieje się bez przyczyny, a wielokrotnie przyczyny pewnych zjawisk, na przykład socjologicznych, tkwią w przeszłości. Ja próbuję najpierw wskazać problem, a potem szukać jego przyczyn w minionych czasach. Historia mnie fascynuje. Drugi powód to wątek wyspy. Dzięki prowadzeniu czytelnika przez meandry historii Europy udaje mi się poprzez kontrast wyraźniej pokazać, jaka jest Lumia.

 

No właśnie. Skąd ta Lumia?

JM: Cała książka powstała właśnie przez Lumię. Zanim jeszcze zaistniała Maxime, czyli główna bohaterka, i portugalscy żeglarze, Lumia już była w moich myślach i w moim życiu. Zaczęło się od systemu edukacji. Moja 16-letnia córka uczy się w gimnazjum dwujęzycznym. Nie wtrącam się zbytnio w jej naukę, bo to jej życie i jej przyszłość. Wspieram córkę i jej pomagam, jeśli pomocy potrzebuje, ale nie naciskam. Jednak z racji kręgu jej znajomych widzę, jakie niesamowite rzeczy robią rodzice, przystosowując progeniturę do przyszłego wyścigu szczurów.

 

Wtedy wpadła pani na pomysł wyspy?

JM: Z dyskusji w gronie rodziny i przyjaciół na temat systemu edukacji i wychowania we współczesnym świecie zrodziła się Lumia. Wymyślaliśmy ją krok po kroku przy winie i świecach. Moja przyjaciółka, fizyk elektryk od prądów silnych (czymkolwiek by były), szukała razem ze mną alternatywnych źródeł energii, architekci i malarze rozważali konstrukcje domów i budowli publicznych, i tak dalej. Lumia powstawała prawie dwa lata w moim domu, nie istnieje naprawdę, ale jeśli by istniała, to ja się przeprowadzam.

 

Lumia pojawia się w Pani książce przy okazji wątku portugalskiego. Przenosi nas pani wtedy do początku szesnastego wieku. Portugalia w tamtych czasach była bardzo ciekawym krajem. Domyślam się, że trzeba było się do tego osobno przygotowywać?

JM: To prawda. Każda moja powieść wymaga rzetelnych przygotowań, przede wszystkim przez wątki historyczne, ale nie tylko. Przygotowania te nie są co prawda tak szczegółowe jak przy pisaniu biografii, lecz i tak osiemdziesiąt procent mojej pracy przy książce to czytanie materiałów źródłowych, książek i „grzebanie” w Internecie. Zależy mi na tym, żeby życiorysy moich bohaterów, nawet jeśli zmyślone, osadzone były w wiarygodnych realiach. Dlatego sprawdzam te realia rzetelnie. Wątek Lumii przysporzył dodatkowych kłopotów, bo wiele materiałów było jedynie w języku portugalskim, którego nie znam.

 

Jak sobie Pani z tym poradziła?

JM: Czytelniczki pomogły na wezwanie przez Facebooka. Już mówiłam, że umiejętność komunikowania się z innymi jest jedną z najcenniejszych naszych umiejętności. Lubię ludzi i lubię z nimi rozmawiać. No dobrze, czasami wręcz przesadnie. Niekiedy doprowadzam pytaniami niewinnych ludzi do szału. Przy pisaniu Wyspy zamęczałam znajomego żeglarza, a niedawno, zbierając materiały do kolejnej powieści, wymusiłam na kompletnie mi nieznanym, uroczym właścicielu antykwariatu półgodzinną rozmowę telefoniczną.

 

Przypuszczam, że korzysta Pani także z własnego doświadczenia. Mogło się przydać na przykład podczas pracy nad francuskim wątkiem.

JM: Osobiste doświadczenia autorki pomogły, znałam kraj, klimat, mentalność ludzi, ale to nie wystarczyło. System prawny i system opieki (sierocińce) musiałam poznać od podstaw.

 

Początek „Wyspy” jest zupełnie przewrotny i zwodniczy – występują tam prawie wyłącznie mężczyźni. To celowy zabieg?

JM: Chce mnie Pan sprowokować do rozmowy o roli kobiety w społeczeństwie europejskim poprzez wieki?

 

Dobrze by było…

JM: Nie radzę, możemy zamiast wywiadu niechcący popełnić książkę. To nie był żaden zabieg, taka jest prawda historyczna. Kobiet na żaglowcach nie było. Miały siedzieć w domu i rodzić dzieci albo dawać mężczyźnie przyjemność jako prostytutki. Rolę kobiety w Europie zdefiniowało prawo kościelne bardzo wyraziście. Na ten temat jednak nie chcę rozmawiać. Polityki nie cierpię nawet bardziej od gotowania.

 

Skupmy się więc na Maxime Dupont, niebywałej postaci z pani książki. Aż nieprawdopodobnej. Istniała w rzeczywistości?

JM: Max, tak jak każda moja bohaterka, jest zlepkiem charakterów bardzo wielu znanych mi kobiet. Dlatego możemy śmiało stwierdzić, że istniała/istnieje w rzeczywistości jako wiele różnych osób. Co zaś do jej barwnego życiorysu, to jeśli inni mogli wymyślić Larę Croft, dlaczego ja nie mam sobie mieć Maxime Dupont?

 

Skoro przy tym jesteśmy – zastanawiałem się, jak sobie pani poradzi po poprzednich książkach z wątkami kobiecymi.

JM: Od razu powiem, że to nie jest opowieść kobieca. Fakt, że główna bohaterka jest kobietą oraz że w powieści występuje wiele kobiet, nie świadczy o tym, że mężczyznom wstęp wzbroniony. Tomb Rider też pan nazwie filmem kobiecym, bo główna bohaterka jest kobietą?

 

W pewnym sensie tak.

JM: Nie dzielę świata ani swoich powieści przez wzgląd na płeć. Uważam, że Wyspa znajdzie swoich odbiorców pośród ludzi, którzy lubią przeszłość, akcję i kobiece historie. To prawda, że piszę o kobietach, jestem jedną z nich, więc łatwiej mi opisywać świat z tej perspektywy, jednak bohaterem moich powieści jest świat i życie, nie kobieta, której oczami go oglądam. Dziękuję pięknie za komplement, ale to nie moja zasługa. Życie jest niebywałe, ja je tylko opisuję.

 

Przy okazji – bardzo mnie kusi, by zadać pytanie o warsztat. Jak pani wchodzi w postać, a następnie jak Pani wychodzi z postaci? To znaczy, czy bywało tak, że Maxime wymykała się, szła swoją drogą?

JM: Max była grzeczna, robiła dokładne to, co było dla niej przewidziane, nie wyrywała się. Co prawda nie miała innego wyjścia, bo była gruntownie przemyślana od początku do końca. Ale rację pan ma. Były bohaterki, które robiły, co chciały, i psuły mi cały wątek.

 

I co wtedy?

JM: Nie walczyłam – dostosowałam się do nich. Jak wchodzę w postać, wyobrażam ją sobie, jej wygląd, zachowanie, potem nadaję jej imię, a potem stawiam jej określone cele. Reszta przychodzi sama, zaczynają żyć życiem, które dla nich zaplanowałam. Rozstanie się z nimi jest trudne, chociaż… Nieprawda! Wcale się z nimi nie rozstaję.

 

Jak to?

JM: Zostają w moim życiu. Czasami pomagają rozwiązywać moje dylematy. Po prostu są. Uczą mnie, jak patrzeć na tę samą sprawę z różnych stron, dzięki temu łatwiej się żyje.

 

Swoją drogą, lubi pani swoje bohaterki?

JM: Czy ma pan dzieci?

 

Nie, ale mam psa.

JM: Odpowiedziałabym pytaniem na pytanie: Lubi pan swojego psa?

 

Psa? No ba! Więc pani, jak rozumiem…

JM: Tak, lubię swoje bohaterki i przywiązuję się do nich. Nawet do tych beznadziejnie głupich. Lubię je, bo są moje.

 

Wróćmy teraz do początku, czyli do symbolu wyspy. Pani książka momentami bywa mroczna, mknie ku bardzo niebezpiecznym rewirom. Czy opisywanie takiego świata niesie ulgę, czy raczej rodzi niepokoje?

JM: Jest odwrotnie, niepokoje motywują do opisywania świata. Jestem osobą nastawioną na rozwiązywanie problemów. Optymistycznie wychodzę z założenia, że nie istnieje taki, którego rozwiązać nie można. Niekiedy brakuje nam wiedzy lub cierpliwości, ale prędzej czy później z każdej trudnej sytuacji znajdzie się sensowne wyjście. W moich książkach borykam się z zagadnieniami, dla których jeszcze tego sensownego rozwiązania nie znalazłam. Zadaję pytania i nawet jeśli nie znam jeszcze odpowiedzi, to samo sformułowanie takiego pytania niesie ulgę. Czy ja znajdę kiedyś na nie odpowiedź, czy świat ją znajdzie? To już inna sprawa.

Rozmawiał Marcin Wilk.