Rozmowa z Lucyną Olejniczak, autorką powieści „Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka”
Polacy kojarzą pracę pisarza stereotypowo – sielanka, mnóstwo wolnego czasu, ciepła herbatka, okulary na nosie, kot na kolanach. Proszę powiedzieć, jak to wygląda w praktyce?
Lucyna Olejniczak: Sielanka i mnóstwo wolnego czasu? Chyba nie u nas. W moim przypadku zgadza się tylko ta herbatka, okulary i czasami kot na kolanach. A ostatnio ukochana szesnastomiesięczna wnuczka, śpiąca w łóżeczku za moimi plecami. Usypia ją stukanie klawiatury. Nie na długo, niestety.
Jako pisarka zadebiutowała Pani już na emeryturze. Wcześniej nie starczało czasu na realizację tych marzeń czy może musiała Pani dojrzeć jako człowiek, by zacząć dzielić się swoimi przemyśleniami?
LO: Przede wszystkim musiałam dojrzeć. Nie sądzę, żebym miała coś ciekawego do powiedzenia w młodości. Poza tym, moje pisanie miało być pomysłem na wypełnienie emeryckiej bezczynności. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że człowiek na emeryturze ma jeszcze mniej czasu niż podczas pracy zawodowej.
Jak Pani pracuje? Czy jest Pani osobą systematyczną, wszystko ma z góry zaplanowane, czy może idzie na żywioł?
LO: Niestety jestem mało zorganizowana i chaotyczna. Tak w życiu, jak i w pisaniu. Dlatego idę raczej na żywioł i zdarza się, że podczas pisania bohater potrafi mi się wymknąć spod kontroli i narzuca inne rozwiązania niż te, które ja mu wymyśliłam. Złości mnie to, ale często okazuje się, że jednak to on miał rację. Bohater – mój pan.
Pani najnowsza powieść „Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka” opowiada historię przeklętego rodu krakowskiego aptekarza Franciszka Bernata. Czy jest to opowieść fikcyjna, a może sugerowała się Pani rzeczywistością?
LO: Fikcja, rzecz jasna. Niemniej jednak historia z klątwą jest wzięta z moich rodzinnych opowieści. Siostra mojej babci przeklęła w podobnych okolicznościach syna najbogatszych gospodarzy we wsi. Podobnie jak Hanka z mojej powieści, zmarła zaraz po porodzie, z tą jednak różnicą, że jej dziecko gdzieś zaginęło. Mówiono później, że pozbyła się go sama rodzina chłopaka, żeby nie chodziło potem po wsi jak żywy wyrzut sumienia. Teraz obserwuję losy pewnego znanego polityka o tym samym nazwisku i zastanawiam się, czy to potomek tamtej „przeklętej” rodziny. Na razie, radzi sobie dobrze.
Dlaczego zdecydowała się Pani umieścić fabułę swej nowej książki właśnie na przełomie XIX i XX wieku?
LO: Ponieważ lubię XIX wiek, a ten, w Krakowie, w szczególności. Poza tym, żeby pokazać dzieje „przeklętej” rodziny, potrzeba kilku pokoleń, stąd nie mogłam umieścić akcji współcześnie. Dojdę do współczesności, ale dopiero w ostatnim, czwartym tomie.
Praca nad którą z książek przysporzyła Pani najwięcej trudności, zawirowań?
LO: Zdecydowanie był to „Dagerotyp. Tajemnica Chopina”. Włożyłam w tę książkę najwięcej pracy i serca, byłam z niej wręcz dumna. Niestety, trzy miesiące po podpisaniu umowy wydawca zlikwidował wydawnictwo. Książka umarła, bo nikt nie zajmował się już jej promocją. Jakieś tam resztki błąkają się jeszcze po Allegro, poza tym, już nigdzie nie można jej dostać. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się ją ponownie wydać w jakimś prawdziwym wydawnictwie.
Zastanawiam się, co jest ważniejsze dla pisarza: uznanie krytyków czy sympatia czytelników?
LO: Myślę, że dla każdego pisarza ważniejsze jest jednak uznanie czytelników, bo przecież to dla nich pisze. Miło byłoby, gdyby i krytycy docenili jego pracę, ale to rzadko idzie w parze. Dlatego ja stawiam głównie na czytelnika i to na jego opinii i sympatii najbardziej mi zależy.
Nad czym Pani teraz pracuje? Kiedy możemy spodziewać się kontynuacji opowieści o rodzinie Bernatów?
LO: Nad dalszymi częściami sagi, rzecz jasna. Drugi tom jest już na ukończeniu, lada chwila postawię ostatnią kropkę, ale to, kiedy się ukaże, zależy już tylko i wyłącznie od mojego Wydawcy. Mam cichą nadzieję, że będzie to jeszcze tej jesieni.
Rozmawiała: Magdalena Kijewska
przegląd-czytelniczy.blogspot.com