Okiem PiGalla

19 marca 2020

Śląski zajączek

Można by się zastanawiać, skąd w śląskiej kulturze regionalnej, na wskroś chrześcijańskiej, pojawił się wielkanocny zajączek. Do religijnego nastroju Niedzieli Palmowej, Drogi Krzyżowej czy zmartwychwstania Chrystusa za bardzo nie przystaje. Wyjaśnienia należy szukać w fakcie, że nie jest to tradycja ani biblijna ani religijna, ale zwyczaj świecki. Przedostał się on na Śląsk w XIX wieku z Niemiec za sprawą staroniemieckiej i pogańskiej bogini wiosny, niejakiej Ostary. Symbolem jej były nie tylko zające, ale kury, małe kurki czy bociany. W wielkanocnym, wiosennym czasie zwierzaki te zaczęły zdobywać popularność, a w Niemczech czy Austrii szczególnie zając czy małe kurki wykluwające się z jajek. Jajka zgodnie ze starożytnym i chrześcijańskim wątkiem symbolizują nowe życie, czyli także zmartwychwstałego Chrystusa. Zaś zajączek przynoszący na Wielkanoc prezenty pozwala dzieciom niejako osłodzić często niepojęte dla nich wielkopostne umartwianie, przerastające ich wyobraźnię, podobnie jak i wielkanocną radość. Tym sposobem zajączek wzbogacił niejako wielkanocne tradycje, czyniąc w dodatku śląskie dzieci bardziej uprzywilejowanymi, gdyż w innych rejonach naszego kraju dziatwa na prezenty od wielkanocnego zajączka raczej liczyć nie może.

Awans kłapoucha

W czasie przedświątecznej gorączki zakupów nie sposób było przyjrzeć się, chociażby sondażowo, tegorocznej ofercie artykułów spożywczych. Pośród całego bogactwa  asortymentu spostrzec można było także okaz dość osobliwy, zwłaszcza cenowo. Wśród korpusów wszelakiego ptactwa, nie wyłączając tak szlachetnych gatunków, jak bażanty czy głęboko zmrożone przepiórki sprowadzone aż z Argentyny, znalazło się także mięso królicze. Pewno, że będą i tacy, którzy za nic nie odstąpią od tradycji spożywania w święta pieczonej gąski, ale pojawiła się alternatywa. Nam na Śląsku smak mięsa króliczego znany jest nie od dziś, gdyż domowa hodowla popularnych kłapouchów cieszyła się niegdyś niezwykłą popularnością. Utrzymanie nawet całkiem sporego stadka kosztowało niewiele, bo najczęściej jako pokarm wystarczał zamoczony czerstwy chleb i rosnąca nieopodal chlewików trawa. Do tego rekompensata w postaci ciepłego odzienia z kilku zaledwie króliczych skórek. Ale skoro przyszło nam się przeprowadzić do bloków, a chlewiki ustąpiły miejsca garażom, to i populacja popularnych kłapouchów wydatnie zmalała. I tego właśnie faktu pewno nie omieszkali wykorzystać pomysłowi handlowcy, jakby zamierzający nas przed świętami doszczętnie złupić. Gdy bowiem zapragniemy sobie przypomnieć, jak smakuje pieczeń z królika, będziemy zmuszeni na kilogram mięska wysupłać prawie 20 złociszów, i to za sam korpus, bez podrobów. Aż trudno sobie wyobrazić, że ten pospolity futrzak domowy osiągnie kiedyś aż tak wysokie notowania, i to w supermarkecie! Być może na kalkulacje takiej ceny miało także wpływ łudzące podobieństwo domowego poczciwca do jego polnych pobratymców.

Barbórkowy koncert

Górnicze święto wpisane jest w naszą śląską tradycję na dobre i aktualna koniunktura nie jest w stanie tego zmienić. W zależności od niej obchody Barbórki bywają jedynie mniej lub bardziej huczne. Kształtuje je także aktualna polityka rządzących, którzy nie zawsze pamiętają o górniczym znoju. Restrukturyzacja całego przemysłu wydobywczego przyczyniła się też niewątpliwie do tego, że nie zawsze jest co świętować. I co by nie sądzić o epoce słusznie minionej, to niektórzy weterani górnictwa po dziś dzień wspominają świętowanie w kopalnianej cechowni, zwykle przy ćwiartce wódki czystej i kawałku kiełbasy zwyczajnej na zagrychę. Z odrobiną nostalgii wspominają także maszerujące o poranku pośród osiedli orkiestry dęte, wieszczące donośnym graniem nastanie tego uroczystego dnia. Jednak w wyniku owej restrukturyzacji i tych orkiestr już dziś prawie nie słychać. Ja po dziś dzień wspominam jeden z takich koncertów orkiestry górniczej, który odbył się w miejscu dość osobliwym, za to z potrzeby serca. Przed wielu laty w barbórkowe popołudnie udałem się na obiad do jednej z chorzowskich restauracji, mieszczącej się u zbiegu ulic Gałeczki i Katowickiej. Restauracja zwyczajna, jakich wówczas było wiele i można było w nich zjeść niedrogo schabowego, rumsztyk czy befsztyk z cebulką. Gdy zasiadłem w lokalu, był on prawie pusty do momentu, w którym wkroczyli doń górnicy w odświętnych mundurach, każdy z blaszanym instrumentem w ręku. Widocznie wracali z jakiejś akademii i postanowili się posilić, więc okryte pokrowcami puzony trąbki, tuby, klarnety i werble, poustawiali rządkiem w holu obok szatni. Gdy się już posilili, postanowili wznieść toast za swoje święto, co było rzeczą ze wszech miar naturalną. Nie pamiętam po którym toaście jeden z muzykantów dobył swego instrumentu, a w ślad za nim pospieszyli pozostali, i zaczął się koncert! Tak wspaniały, tak spontaniczny i radosny, że nikomu, z personelem lokalu włącznie, nie przyszło do głowy, by go przerywać. Koncert trwał około godziny, po czym ukontentowana górnicza brać, ku nieskrywanemu utrapieniu personelu i klientów restauracji, rozeszła się do domów. Takiej spontaniczności w pełnych radości dźwiękach orkiestry górniczej raczej trudno będzie się doszukać podczas tegorocznej Barbórki, bo to i orkiestr mniej pośród górniczej braci i powodów do radości.

Danina

Biorąc pod uwagę wysokość rewaloryzacji rent i emerytur średnio o trzy złocisze, chciałoby się przywołać pewien dość makabryczny dowcip, mianowicie apel do rządu, aby zezwolił emerytom przechodzić przez jezdnię na czerwonym świetle… Byłoby wtedy i mniej kłopotu i wstydu z powodu tak oszałamiającej podwyżki świadczeń. Oczywiście ta kuriozalna podwyżka spowodowała szereg zmian w dotychczasowych dokumentach będących w dyspozycji świadczeniobiorców. Dlatego też ZUS z właściwą sobie biurokratyczną machiną  co rychlej przystąpił do działań. Otóż każdy emeryt czy rencista otrzymał kolejną decyzję o wysokości przyznanych świadczeń, uwzględniającą ową zmianę we wzmiankowanej trzy złotowej wysokości. Listonosz każdemu stosowną przesyłkę dostarczył aby nikt nie miał wątpliwości, ile aktualnie dostaje emeryturki. Przesyłka owa składa się z dwu stron gęsto zapisanego tekstu, umieszczonego w gustownej kopercie. Prócz żmudnych wyliczeń wysokości świadczenia powiększonego o owe trzy złocisze, pismo zawiera bardzo wiele tak zwanego prawniczego bełkotu, a szczególnie pouczenia, jak i gdzie, za pośrednictwem jakich sądów w kolejnych instancjach, można odwołać się od dostarczonej decyzji. Wynika z tego, że jeżeli komuś nie odpowiada owa podwyżka, może prowadzić batalię sądową o wyższą, co z góry skazane jest na na bezsensowną stratę pieniążków. Nie tylko bezsensowny jest ten dwustronicowy tekst ale i cała ta biurokracja. Iluż to pracowników musiało się mozolić nad sporządzeniem takiej wysyłki, ileż to cennego papieru zużyto do około 3,5 miliona kopert, bo tylu jest z grubsza emerytów, i na ową dwustronicową, zupełnie nierealną informację. Gdyby wszystkie wydane na to biurokratyczne przedsięwzięcie pieniążki zebrać do kupy i jeszcze trochę dołożyć chociażby z puli przeznaczonej dla pewnego duchownego biznesmena, to nasi poczciwi emeryci może miast trzech złotych mogli by liczyć bodaj na trzydzieści. A tak bezsensowne pismo tylko trochę złej krwi narobiło, bo przy okazji wyliczeń każdy mógł spojrzeć, o ile go złupiono na podatki i fundusz zdrowia, zgroza!

Diabetycy zdani na siebie

Do jednej z nękających nas dolegliwości należy niewątpliwie rozwijająca się skrycie i podstępnie, bo zwykle bezobjawowo – cukrzyca, zwłaszcza ta typu 2. Aktualne prognozy wskazują, że cukrzyca przybiera rozmiary prawdziwej epidemii XXI wieku. Cukrzyca typu 2 jawi się więc jako problem zdrowotny i ekonomiczny o globalnym wręcz zasięgu. W tym kontekście szczegółowego znaczenia nabierają narodowe programy kompleksowej, wieloczynnikowej prewencji cukrzycy typu 2. Na naszym rodzimym podwórku ta prewencja wygląda niestety dość marnie, żeby nie powiedzieć niemrawo. Doświadczył tego nasz czytelnik Marcin ze Świętochłowic

– Gdy przed kilku laty dowiedziałem się przypadkiem, co zwykle tak się objawia, że choruje na cukrzycę, zostałem zarejestrowany w Przychodni Diabetycznej przy ul. Ryszki w Chorzowie. Po rozpoznaniu leczenie rozpoczęto za pomocą zaaplikowanej mi insuliny w odpowiednich, dobowych dawkach, by poziom glukozy we krwi utrzymać w normie, zapobiegając tak zwanej hiperglikemii. Wizyty u lekarza wyznaczano średnio co trzy miesiące i podczas każdej z nich u pacjenta sprawdzano ogólną kondycję, wagę ciała, ciśnienie krwi przeprowadzano rodzaj wywiadu dotyczący ogólnej sprawności, zażywania ruchu, stosowania odpowiedniej profilaktyki itp. Sprawdzano także poziom glukozy odnotowywany w specjalnej książeczce podczas kontrolnych pomiarów wykonywanych glukometrem, w który zostałem przez placówkę zaopatrzony. Opieka medyczna pozostawała w moim odczuciu na tyle profesjonalna, że czułem się w zasadzie bezpiecznym przed licznymi, niebezpiecznymi dla życia  powikłaniami w przypadku zaniedbania leczenia. Aż tu raptem po wizycie w październiku ubiegłego oku kolejny termin wizyty wyznaczono mi w ….lipcu bieżącego roku. Na moje zaskoczenie graniczące z oburzeniem w związku z tak odległym terminem kolejnej wizyty panie w recepcji stwierdziły, że teraz mają takie terminy. Kropka. Koniec. W ciągu ponad pół roku nie wiem, czy bez konsultacji z lekarzem powinienem zwiększyć lub zmniejszyć wstrzykiwanych dawek insuliny w zależności od poziomu glukozy we krwi wynikającej z dokonywanych pomiarów. Nie mam ich też komu pokazać do konsultacji przez ponad połowę roku. Nie jestem też w tym okresie w stanie profesjonalnie określić wagi ciała, ogólnej kondycji czy ciśnienia krwi. Ostatnio popsuł mi się tak zwany „pen” służący do wkłuć w celu podania insuliny, a dostać się do lekarza bez umówionej wizyty jest niezmiernie trudno, więc tylko dzięki uprzejmości znajomego aptekarza zaopatrzyłem się w nowy. Trudno powiedzieć, kto zdecydował o tak niefrasobliwej opiece nad diabetykami i czy dotyczy to tylko Przychodni na ul. Rostka w Chorzowie, skoro niekontrolowana cukrzyca poprzez liczne powikłania stanowi realne zagrożenie dla życia. W krajach rozwiniętych nie do pomyślenia jest takie bagatelizowanie tej choroby, jest tam dalece bardziej rozwinięty system opieki aniżeli u nas dzięki stosowaniu nowoczesnych, innowacyjnych metod jej kontrolowania. Np. u naszych zachodnich sąsiadów starczy dokonać iniekcji insuliny raz na 3 – 4 dni, zaś u nas 3 – 4 razy na dobę, co wydaje się wysoce niekomfortowe. Nade wszystko z tak poważną dolegliwością nie powinno się moim zdaniem zostawiać pacjenta samemu sobie, bez profesjonalnej kontroli. O wiele więcej kosztuje przecież leczenie powikłań cukrzycy aniżeli skuteczne zapobieganie jej rozwojowi w organizmie.  Mam nadzieję, że rychło nastąpi w tej kwestii jakaś „dobra zmiana”.

Dylematy telewidza

Współczesne media stały się już tak powszechnie dostępne, że dziś niemal każdy z nas ma możliwość oglądania kilkudziesięciu kanałów TV, niezależnie od tego, czy korzysta z jednej z platform cyfrowych, sieci kablowej czy nawet z naziemnej telewizji cyfrowej. Z naszego mini sondażu przeprowadzonego wśród mieszkańców Świętochłowic wynika, że żaden z operatorów niema tu specjalnych preferencji, gdyż równą popularnością cieszą się zarówno platformy cyfrowe jak i kablówka, oferujący podobne pakiety programów w porównywalnych cenach. Problem stanowi jedynie jakość odbieranych programów, nie techniczna, bo ta jest bez zarzutu, a merytoryczna. Pan Łukasz ujmuje to tak: – Jakkolwiek dany operator by się nie starał uatrakcyjnić swej oferty, to nie wiele z tego wyjdzie, jeśli takich starań nie ma po stronie nadawcy, a niestety nie ma. Sądziłem, że po okresie letniej kanikuły te niekończące się powtórki i banały znikną, a tu nic. Stacje komercyjne wciąż powtarzają emisje filmów, których i tak nie sposób obejrzeć, bo nadawane są zwykle nocą i przerywane 15-to minutowymi spotami reklamowymi. Po dwóch takich przerwach nawet najciekawszy wątek można zatracić. Trzy rodzime kanały filmowe co kilka dni wyświetlają od nowa „Krzyżaków”, ostatnio na przykład na „Stopklatce” 15.10. o 13:15 i 16.10. o 15:55, gdyby ktoś się nie załapał. Nawet, jeśli ktoś nie czytał, to może wykuć na blachę. W pozostałych kanałach filmowych premiery zdarzają się bardzo rzadko, wciąż królują powtórki, zwykle amerykańskich chłamów. Zaś w trakcie czasu antenowego jeden z tych kanałów nadaje przez 3,5 godziny „Telezakupy”. Pewno, że są kanały filmowe z tak zwanej górnej półki, ale za dostęp do nich trzeba dodatkowo sporo zapłacić. Programów stacji spod szyldu „Discovery” też nie sposób oglądać, bo co 15 minut przerywane są rodzimymi reklamami. Na kanałach tak zwanej Telewizji Publicznej porę emisji filmów już dawno zajęły co rusz to kolejne seriale, niekończące się reklamy i tak zwani „kabareciarze”. Tych ostatnich wciąż niepokojąco przybywa, nawet wśród ustawicznych powtórek. Królują oni też na programach TVP spod znaku „Rozrywka” czy TVP HD. Towarzyszą im tam dwaj niestrudzeni celebryci – kucharz Makłowicz i podróżnik Cejrowski. Ten ostatni, mimo że przed laty popadł w niełaskę włodarzom TV za głoszenie dość radykalnych poglądów, tak się ostatnio rozpanoszył, że jego programy emitowane są na okrągło w pięciu stacjach, po dwa razy dziennie! Czasami boje się otworzyć lodówki, czy nie napotkam tam bosego Cejrowskiego. Reasumując, trudno mieć pretensje do któregokolwiek z operatorów, bo choćby dwoił się i troił, to o rzetelnego nadawcę coraz trudniej.

Dzwon zamilkł ponownie

Srebrzysty dzwon, zawieszony u powały jednego z najznakomitszych chorzowskich lokali gastronomicznych, uświetniający swym donośnym dźwiękiem co bardziej podniosłe uroczystości, znienacka zamilkł. I nie pomogą tu zabiegi nawet najzdolniejszego ludwisarza, gdyż to nie usterka ów dzwon unieruchomiła, a plajta. I to już druga w przeciągu kilku lat. Do poprzedniej doszło w połowie roku 2011. W niespełna rok po zamknięciu lokalu nowi właściciele przystąpili z pasją do wznowienia działalności, i niestety, po kilku zaledwie latach kolejny krach. Może i postępująca pauperyzacja naszej lokalnej społeczności powoduje, że z rzadka wybieramy się do lokalu na obiad czy spotkanie towarzyskie, niemniej łza się w oku kręci na samą myśl, że plajtuje ostatni chyba chorzowski lokal z długoletnią tradycją. Funkcjonował on już w głębokim PRL-u wespół z „Magnolią” czy „Goplaną” na sąsiedniej Wolce, gdzie odbywały się dancingi z prawdziwego zdarzenia, wspominane z rozrzewnieniem po dziś dzień przez przedstawicieli pewnej grupy wiekowej. I o dziwo, nieraz trzeba było użyć wręcz fortelu, by się dostać do środka, taka bywała wówczas frekwencja. „Pod dzwonem” także można było potańczyć w rytm szlagierów przygrywanych w czwartki i w weekendy przez zespół muzyczny na żywo, a nade wszystko zawsze można było smacznie zjeść, nawet w czasach wczesnego Gomułki. Ostatnimi czasy rzeczony dzwon rozbrzmiewał coraz rzadziej a zespół muzyczny zastąpił z czasem didżej, czyniący za sprawą mocy wzmacniaczy nieopisany rwetes, zarówno z okazji okolicznościowej biesiady, wieczorku czy zabawy. Mimo znakomitego wystroju lokalu, imprezy te nie miały już dawnego splendoru, szyku i klimatu, jednak gromadziły zwykle komplet gości, a pląsom sprzyjał ogromny parkiet. I być może działo by się tak po dziś dzień, gdyby nie to, że raptem większość uczestników tych imprez zaczęła gromadzić się przed lokalem, by móc zapalić papierosa. To krucjata antynikotynowych fobów wygnała gości na trotuar. Ponieważ stawało się to niezwykle uciążliwe, tychże gości zwyczajnie zaczęło ubywać. Właściciele lokalu, ani poprzedni ani aktualni, nie zdecydowali się na wydzielenie miejsca dla palących, mimo że pozwala na takie rozwiązanie jego powierzchnia i imponująca wręcz kubatura. Nie wiadomo gdzie szukać przyczyny plajty, ale niewątpliwie moda na zakazy jest jedną z nich. Jestem prawie przekonany, podobnie jak liczne grono byłych konsumentów, że coś się jeszcze odmieni, że ktoś wpadnie na pomysł uatrakcyjnienia pobytu w lokalu, że znajdzie radę na ograniczanie swobód konsumentów i że w efekcie tego wszystkiego srebrzysty dzwon znów zabrzmi. Byle nie w szmateksie czy kolejnym banku.

Feralny przystanek

Sygnalizacja świetlna winna z założenia służyć usprawnieniu ruchu drogowego, a także poniekąd zapewnieniu bezpieczeństwa zarówno kierującym jak i przechodniom, zwłaszcza w obrębie skrzyżowań czy przejść dla pieszych. Czasem jednak trudno mówić o bezpieczeństwie na tak zwanych pasach, skoro niejednokrotnie piesi ścigają się o pierwszeństwo z pojazdami, których kierowcy korzystają z zielonych strzałek. Dość kuriozalna sytuacja ma także miejsce przy ul. 3-Maja w Chorzowie, na wysokości budynku nr 52. Jadąc od Chorzowa w kierunku Lipin, przed skrzyżowaniem ul. 3-Maja z ul. Janasa z prawej, a ul. Styczyńskiego z lewej, ustawiono onegdaj sygnalizację świetlną. Tymczasem na przeciwko owego budynku o numerze 52, tuż przed wspomnianym skrzyżowaniem, znajduje się przystanek tramwajowy linii 11. Pasażerowie wysiadający z tramwaju kierują się w stronę chodnika, zaś wsiadający doń – odwrotnie. Jedni i drudzy są zmuszeni pokonać prawy pas jezdni, po którym odbywa się zwykle wzmożony ruch kołowy., zgodny ze wskazaniami świateł. Przy świetle zielonym i zielonej strzałce samochody ruszają z impetem zarówno w dół ul. 3-Maja, jak i w lewo, w ul. Styczyńskiego. Tymczasem tramwaj zatrzymuje się na przystanku bez względu na kolor świateł, więc pasażerowie podążający w obydwu kierunkach przez jezdnię, by wsiąść lub wysiąść z tramwaju, zdani są wyłącznie na spostrzegawczość i uprzejmość kierowców, gdy ci maja akurat zielone światło. Ci ostatni zaś często nie wykazują podzielności uwagi, skoro w ubiegły poniedziałek jeden z pasażerów wysiadających z tramwaju, tylko dzięki spostrzegawczości uniknął staranowania przez ruszającą z impetem olbrzymią ciężarówkę, której kierowca kierował się zielonym światłem. Kierowcy psioczą, że muszą mieć baczenie nie tylko na kolor świateł, ale i na ruch pasażerów na jezdni, a ci zaś, że a nuż ich ktoś mniej uważny potrąci. Niektórzy wychodzący z tramwaju, zwłaszcza osoby starsze wiekiem, często w ogóle nie zwracają uwagi na ruch uliczny. Trudno powiedzieć, w jaki sposób należałoby ten problem rozwiązać, bo to zmartwienie drogowców, ale na pewno nie powinno się narażać pasażerów tramwaju na niebezpieczeństwo potrącenia.

Gdy zabłyśnie pierwsza gwiazda…

U Pawelczyków święta Bożego Narodzenia obchodzi się od lat wedle utartej tradycji. Niezmiennie mistrzem ceremonii jest Stefan, senior rodu zamieszkujący z małżonką Emilią w jednej ze starszych dzielnic Świętochłowic. Stefan, od wielu lat emeryt, całe bez mała życie przepracował jako tokarz w warsztatach jednej z nieistniejących już kopalń. Dochowali się z Emilią dwóch córek, Renaty i Urszuli. Renacie z mężem Jerzym nie było dane, nie wiedzieć czemu, doczekać potomstwa, za to Urszula i jej Robert posiadają dwoje dorastających pacholąt – 9 letniego Janka i 13 letniego Zygmunta. W takim to składzie cała rodzinka spotyka się od lat w Boże Narodzenie, niezmiennie w familoku u Stefana i Emilii. Dla Stefana święta zaczynają się już nieco wcześniej. Co roku, wprowadzając się z wolna w podniosły nastrój, zaczyna od kupna choinki i kilku karpi. Emilia starała się go niejednokrotnie przekonać, że można przecież raz kupić sztuczną choinkę, nie musiał by wtedy biegać za naturalną, nadwyrężając każdego razu emerycki budżet.

  • Sztuczne, Milka, to jo mom zymby, boch jest żech już na tyla stary, że czynściyj je trzymia w szklonce, zamiast w gymbie, ale choinka sztuczno być nie musi.

Argumentuje Stefan i wszelkie nakłanianie go do zmiany poglądów w jego starannie poukładanym świecie nie ma najmniejszego sensu. Tak samo kilka dni przed świętami w wannie, aluminiowej z braku łazienki w familoku, muszą pływać karpie. Troskliwie ich wtedy dogląda, zmienia wodę, czasem coś tam nawet do nich mamrocze pod nosem. Oczywiście nieszczęsne karpie będąc po wyroku, kończą zwój żywot we właściwym czasie, a sam akt ich pozbawienia go, też jest tradycyjnym rytuałem. Stefan dokonuje tego aktu krótko po osadzeniu choinki w specjalnym stojaku. Gdy ta stoi już dumnie w pokoju, martwe karpie wędrują w ręce Emilii do właściwej „obróbki”.

  • Sztefan, czyś Ty je aby do porzondku pozabijoł? Łone mi cołki czas sam skokajom na stole!

Jak co roku wyraża swe obawy Emilia. Gdy karpie już odpowiednio przyprawione, i przygotowane do smażenia, pora na takowe przygotowanie zakupionej w porę gęsiny. Dla Stefana bowiem bez gęsi nie ma świąt. Dla pozostałych członków familii zresztą też nie.

  • Łostanio mi tyn śpik z naprzeciwka, no wiysz Milka kery, tyn Lucek, padoł, że łon na świynta żodnyj gynsi jejś niy bydzie ino się kupi indyka. Łon sie zaś musioł tych amerykańskich filmów nałoglondać. To dojś, że sie jeszcze niy kupi ku tymu hamburgera!

Stefan ukochał wszystkie dawne tradycje ugruntowane przez lata i żadnej ich modyfikacji nie uznawał. Robił też wszystko, aby je zaszczepić głęboko w świadomości następnego pokolenia i niczego tak się nie obawiał, jak ich powolnego zaniku. W dzień wigilii także osobiście stroi choinkę, potem szykuje odświętny, podłużnie rozkładany stół, ustawiony w równie podłużnej, dużej kuchni, a wokół niego solidne, wygodne krzesła. Emilia tymczasem krząta się wokół pieca emanującego przyjemnym ciepłem. Cztery wiaderka węgla Stefan w porę przytachał z piwnicy. Gdy wszystko jest już należycie przygotowane, wypatruje z okna pierwszej gwiazdy, włączając uprzednio cichutko radio, by posłuchać kolęd. Denerwuje się tylko nieco, by aby ktoś z rodzinki nie przybył za późno. Gdy się już wszyscy zbiorą i zasiądą do wigilii, rozpoczyna ją krótką modlitwą. Pilnuje też, by nikt nie ważył się wchodzić do pokoju, gdzie lada moment pojawi się dzieciątko z prezentami. Dla Jasia jest to zwykle podniosła chwila. Gdy upora się wreszcie ze zjedzeniem tradycyjnej siemieniotki i zupy na rybich głowach, pozostaje już smaczniejszy znacznie kawałek karpia czy kapusta z grzybami, popite kompotem ze suszonych śliwek, no a potem moczka i makówki. Stefan po kolacji wymyka się dyskretnie i za chwilę z pokoju dobiega metaliczny dźwięk dzwoneczka. To dzieciątko przyniosło prezenty i spieszący się pod choinkę Janek tylko dlatego nie zdążył je zobaczyć, bo bardzo spieszyło się do innych dzieci. Pozostało jedynie nie domknięte jeszcze do końca okno, którym wyfrunęło…Teraz krzesła wędrują z kuchni do odświętnego pokoju a Stefan nieodmiennie intonuje gromkie „Bóg się rodzi, moc truchleje…”. Janek zwykle zostaje u dziadków na noc i nic nie sprawia mu tyle radości, co spanie na kozetce, nieopodal pachnącej choinki. Jeśli zdarzy się śnieg, udają się całą rodzinką na pasterkę. Jeśli nie, spotykają się po świątecznym nabożeństwie na uroczystym obiedzie. Wtedy już na schodach pachnie smażoną gąską…

Gdzie sens, gdzie logika

Aż trudno nie zadać sobie takiego pytania spoglądając na dwa stojące obok siebie kioski w rejonie skrzyżowania ul. Katowickiej i Bytomskiej w Świętochłowicach. Ten z lewej stoi tam sobie „od zawsze”, od czasów, kiedy to kioski spod szyldu „Ruch” stały niemal na każdym rogu i miały się dobrze. Potem, gdy prowadzącym przyszło płacić dzierżawne, podatki i składki ZUS, nie wytrzymali takich obciążeń finansowych, więc kioski zaczęły znikać, a ten przetrwał. Ku zadowoleniu licznej klienteli nietrudno więc było nabyć gazetę, papierosy czy bilet tramwajowy w pośpiechu. Toteż zdziwienie okolicznych mieszkańców i przechodniów nie miało granic, gdy raptem obok ustawiono identyczny kiosk, no może tylko bardziej „wypasiony”, jednak oferujący te same artykuły, co już istniejący. Można zrozumieć prawo wolnego rynku, nieograniczony dostęp do prowadzenia działalności gospodarczej czy nieskrępowaną konkurencję. Ale jak w tym przypadku mówić chociażby o konkurencji, skoro ceny gazet, czasopism, papierosów, biletów jednorazowych i miesięcznych, są zwykle jednakowe. Odciążenie istniejącego kiosku też nie wchodzi w rachubę, bo nie ustawiały się pod nim tasiemcowe kolejki. Reasumując, nie bardzo wiadomo, jakimi pobudkami kierował się najemca nowego kiosku, stawiając go tuż obok już istniejącego. Ponadto, jakiś urzędnik musiał chyba wydać zgodę na lokalizację? Dziwne, nielogiczne, wręcz pozbawione sensu.

Grzeczność na co dzień

Niejednokrotnie zdarza nam się złorzeczyć pod adresem kierowców autobusów czy motorniczych tramwai, kiedy to odjeżdżają znienacka z przystanku zanim zdołamy dopiec, bądź też zamykają nam drzwi przed nosem. Aktualnie utyskiwania na gburowatość pracowników komunikacji miejskiej byłyby jednak dla większości z nich krzywdzące. O przykład nie trudno. Nikogo z podróżujących naszymi tramwajami, zwłaszcza na liniach nieco peryferyjnych nie trzeba uprzedzać o konieczności podjęcia pewnego wysiłku, by dostać się do wagonu. Niezmiennie mamy do pokonania dwa dość wysokie stopnie i nie każdemu przychodzi to z łatwością. Trudności w dostaniu się na „pokład”zwyczajowo wzrastają wraz z wiekiem i właśnie taki nieodosobniony przypadek można było niedawno zaobserwować. Otóż w ubiegły poniedziałek o godz. 12:15 do tramwaju linii 17 na przystanku „Szpital” w Świętochłowicach usiłowała wejść starsza pani. Sforsowanie owych nieszczęsnych stopni przerastało jednak jej możliwości i utknąwszy na pierwszym stopniu nie starczyło jej już sił, by wspiąć się na następny. Nieliczni pasażerowie nie kwapili się jakoś do udzielenia pomocy, a właściwie nie zdążyli, gdyż energicznym krokiem ruszyła z kabiny pani motornicza i wprawnie zajęła się starsza panią, która dzięki jej spontanicznej pomocy znalazła się w środku pojazdu. Pani motornicza widocznie widziała w lusterku  bezskuteczne zmagania starszej pani ze stopniami i czym prędzej pospieszyła w sukurs. Wóz tramwajowy nie posiadał wewnątrz żadnych oznaczeń czy numerów pozwalających na jego identyfikację, a szkoda, bo postawa pani motorniczej zasługiwała na szczególne podziękowanie. Wielki szacunek, nieznajoma pani motornicza!

Jest taki dzień

Niepowtarzalny nastrój świąt Bożego Narodzenia, któremu zaczynamy z wolna ulegać wraz z nastaniem grudnia, zwiastuje także rozpoczęcie wielkiego porządkowania każdego śląskiego domu. Tradycja nakazuje, by okna, czy to w familoku czy gdzie indziej, lśniły nieskazitelną czystością, by zawisły w nich wykrochmalone firany, by dywan został porządnie „wyklupany” na zewnątrz. Należy także starannie odkurzyć wszelkie szkła i bibeloty pozdejmowane z półek, które choć z rzadka służą do czegokolwiek, winne być potem starannie poustawiane na swoim miejscu. Pastowanie podłogi wieńczy niejako wszystek ten trud, bo zapach pasty bywa już wyraźnym zwiastunem nadchodzących świąt. Gdy po tych zmaganiach nadejdzie pora na przystrojenie choinki, w wannie pływa już zwykle kilka dorodnych karpi, potęgując świąteczny nastrój i przysparzając przy sposobności wiele emocji dzieciakom. Prócz zaopatrzenia w mak, rodzynki, grzybki, suszone śliwki i pozostałe wiktuały, zapobiegliwa gospodyni umieściła co rychlej w lodówce słuszny kawałek gęsi czy kaczki a i co nieco wołowinki na rolady dla odmiany. A za oknem zaś wisi już sobie surowa szyneczka, starannie zabezpieczona przed zakusami natrętnego ptactwa. Pora też zająć się świątecznymi wypiekami, jako że gospodyni nie darzy z reguły większym zaufaniem bożonarodzeniowej strucli, pojawiającej się w marketach już w połowie listopada. W końcu gospodarz, zwykle z dość nietęgą miną, podaje pani domu tyle co pozbawione żywota karpie do dalszej obróbki, skoro tradycyjnie już taki jego jak i karpi los. I tak po tej miłej skądinąd krzątaninie nadchodzi w końcu ten szczególny wieczór wigilijny. Choinka figlarnie błyska a my wypatrując pierwszej gwiazdki, siadamy uroczyście do nakrytego śnieżnobiałym obrusem stołu, na którym zapłonęły już świece. To czas pojednań, pokoju, miłości, wszystkich tych podniosłych uczuć znajdujących odzwierciedlenie w składanych sobie życzeniach. To także chwila nostalgii, gdy spoglądamy na puste miejsce przy stole zajmowane onegdaj przez kogoś bliskiego sercu, dziś przygotowane dla zbłąkanego wędrowcy. Nikt też spiesznie od stołu nie odchodzi, bo zgodnie z tradycją bywa to gwarancją spotkania się przy nim za rok w tym samym gronie. A potem pora na zaintonowanie kolędy, czy będzie to od lat rozbrzmiewająca pośród alpejskiej wioski „Cicha noc”, czy krzepiące dźwięki mazura obwieszczającego wszem i wobec, że „Bóg się rodzi”. W tym podniosłym nastroju nietrudno sobie wyobrazić, że dzieciątko nie poczęło się w jakimś tam odległym kraju, a u nas. A jeżeli u nas, to oczywiście pośród zaśnieżonych podhalańskich turni, gdzie  św. Józef odziany w parzenicę, kierpce i zgrzebne porcięta, wygrywa na smykach „Oj maluśki, maluśki….” Wesołych Świąt !

Jeździmy po staremu

Zakończyły się prace związane z remontem torowiska na skrzyżowaniu ul. Bytomskiej i Chorzowskiej w Świętochłowicach – Piaśnikach. Przejazd przez nowe skrzyżowanie nie powoduje już palpitacji serca u kierowców z obawy o resory, teraz przemykają prawie bezszelestnie. W ramach prac wykonano też dwa podesty ułatwiające pasażerom korzystającym z przystanku przy ul. Chorzowskiej pokonanie wysokich stopni w wozach starego typu, co osobom starszym nastręcza wielu trudności. Jest więc nowe skrzyżowanie, nowe tory na pewnym odcinku, nowe podesty i balustrady ochronne, tylko tramwaje wciąż stare. Łudziliśmy się, że na „siódemce” pojawi się nowy tramwaj niskopodłogowy lub chociażby trójczłonowy, wygodny „Karlik” czy „Helmut”, a tu klops. Na trasie z Bytomia do Katowic kursuje wciąż stary, pojedynczy wagon, więc o wygodzie podróżowania można tylko pomarzyć. Dawniej jechała tędy dodatkowo 17-ka do Chorzowa, później 5-ka z dwoma wagonami. Teraz 17-ka jeździ z Chebzia do Bytomia, a 5-ka nie jeździ wcale. Chcąc się dostać do Chorzowa z kierunku Świętochłowic musimy się tłoczyć w tej jedynej „siódemce” a potem przesiąść się do autobusu T-9, gdyż ul. Wolności także jest rozkopana. Chcąc natomiast dojechać do Chorzowa 11-ką, również pojedynczym, starym i zatłoczonym wozem, dojeżdżamy tylko do przystanku końcowego przy ul. Metalowców. By dostać się do Chorzowa-miasta musimy się przesiąść na 6-kę lub 19-kę. Można te perturbacje zrozumieć z uwagi na gremialne remonty torowisk przy chorzowskim rynku i na ul. Wolności, ale nie można zrozumieć dlaczego mamy się wciąż tłoczyć w pojedynczych, starych wozach, w dodatku przy okrojonym rozkładzie jazdy. Spoglądając w TV na tramwaje śmigające po innych miastach aż żal serce ściska. „Tramwaje Śląskie” rejon Świętochłowic wciąż traktują jak głuchą prowincję, a peryferia nie zasługują przecież na nowoczesne, wygodne środki komunikacji miejskiej, jakie jeżdżą po Katowicach, Bytomiu i Sosnowcu. Nas wciąż upycha się w klekoczących, pojedynczych starociach bez szans na choć odrobinę wygody, o komforcie podróżowania nie wspominając. Możemy jedynie apelować do przedstawicieli władz miejskich aby zajęły się tym problemem, skoro miasto partycypuje w utrzymanie środków komunikacji publicznej. Pora położyć kres traktowaniu przez szacownego przewoźnika społeczności świętochłowiczan, jak obywateli drugiej kategorii.

Karnawałowe szaleństwa

Okres karnawału tradycyjnie już sprzyja poddaniu się jakiemuś szaleństwu na organizowanych balach czy zabawach. W pewnej określonej grupie wiekowej wciąż z niejakim rozrzewnieniem wspomina się jeszcze dancingi z prawdziwego zdarzenia, jakie odbywały się w lokalach gastronomicznych. Cieszyły się one tak ogromną popularnością, że kolejki, zwłaszcza do dwóch takich lokali na chorzowskiej „Wolce”, nie należały do rzadkości. Pilnujący wejścia „cerber” fachowym okiem lustrował też gości, by na salę nie dostał się nikt, kto miałby się potem nieprzyzwoicie zachować. Zwracał też bacznie uwagę na stosowny strój. Panie w kreacjach wieczorowych, panowie pod krawatami. Odziani w znoszony sweter czy dżinsy nie mieli najmniejszych szans. Na sali niezmiennie przygrywał zespół muzyczny a refreny wykonywała solistka na przemian ze wstawką na saksofonie tenorowym. Demokracji jeszcze co prawda nie było, ale nikomu też nie wpadło do głowy, by zakazać gościom palenia. Zapalenie aromatycznego cygara czy wonnej fajeczki należało wręcz do dobrego tonu. Niestety, lokale te poznikały wraz z ówczesnymi obyczajami. Zaledwie nawiązką do dawnych dancingów mogą być imprezy organizowane w niektórych  chorzowskich lokalach. Jakkolwiek by owe wieczory nie nazwano, czy to biesiadą, dyskoteką, czy zabawą karnawałową, charakteryzuje je zwykle ogłuszający rwetes czyniony przez didżeja z taką mocą wzmacniaczy, że nie sposób zrozumieć ani jego anonsów, ani też kto śpiewa, o czym i w jakim języku. Oczywiście także nie sposób porozmawiać przy stoliku, skoro obowiązuje sprzeczna z prawami akustyki zasada-ładnie, bo głośno, pozbawiająca te spotkania dawnego szyku, oprawy i klimatu, toteż niejednokrotnie upodabniają się one mimo znakomitego wystroju lokalu, do pospolitej balangi. Do kuriozalnych sytuacji dochodzi, gdy przed wejściem gromadzi się więcej gości aniżeli wewnątrz, bo nie można tam zapalić. Tylko patrzyć, jak co niektórzy na trotuarze sączyć będą swe drinki, wystawiając się przy okazji na zgubne działanie niesprzyjającej aury.

Nie trzeba jednak popadać w nadmierne malkontenctwo, ponieważ i dziś można sobie przecież zaklepać uczestnictwo w jednym z balów z prawdziwego zdarzenia, na którym gustownie ubranemu towarzystwu i orkiestra przygrywa na żywo i bufet dobrze zaopatrzony w stosowne jadło i trunki. Trzeba tylko w tym celu nieco głębiej sięgnąć do kieszeni.

Karp, choinka i dzieciątko

Siadając do świątecznie udekorowanego stołu w ten szczególny wieczór, pełen ciepła i wzajemnej życzliwości, nie zastanawiamy się zwykle, dlaczego jadamy właśnie karpia pod pięknie udekorowaną choinką a potem wypatrujemy dzieciątka. Wszystkie te piękne tradycje zagościły u nas na Śląsku znacznie wcześniej, aniżeli w innych regionach naszego kraju. Zacznijmy od karpia, który pochodzi z odległej Azji, ale przywędrował do europejskich rzek już w starożytności i żył sobie dziko w tych rzekach, także w Dunaju. Hodowano go potem w austriackich stawach a stamtąd trafił do pobliskich Czech. Ponieważ ziemie śląskie były wówczas w rękach czeskich a potem austriackich, karp także pojawił się u nas. Kiedyś dominował zwykle na zamożniejszych stołach ale z biegiem lat spowszechniał i po dziś dzień jest bodaj najważniejszym składnikiem świątecznego menu. A choinka, ten symbol wiecznego drzewa życia, jakby nawiązanie do rajskiego drzewa poznania dobra i zła? Pojawiła się u nas, na Pomorzu i we Wielkopolsce niejako dzięki zwyczajom niemieckim, bo ziemie te miały wówczas większe związki z obyczajowością i kultura niemiecką. Tym sposobem choinka od około 1900 roku na Śląsku już się zadomowiła na dobre, dlatego też po dziś dzień już w całym kraju przebieramy przed świętami pośród świerków, sosen czy modnych ostatnio jodeł kaukaskich, a czasem wystarczy sztuczna, byleby była. Mamy jeszcze na naszym Śląsku kolejną tradycję, czyli tak zwane „dzieciątko”. Gdy za oceanem czy w niektórych krajach europejskich cały grudzień uwija się „Santa Claus” w czerwonym kaftaniku a w niektórych rejonach naszego kraju tak zwany „Gwiazdor”, u nas od przynoszenia świątecznych prezentów jest niezmiennie dzieciątko. Zjawia się zwykle tuż po uroczystej wigilijnej kolacji, kiedy to metaliczny dźwięk dzwoneczka oznajmia jego przybycie. Gdy tylko dzieciątko się pojawia i właśnie układa prezenty pod choinką, nasze pociechy zrywają się co rychlej, by choć przez chwilę uwijające się z prezentami dzieciątko zobaczyć. Zwykle już tylko kołyszące się na wietrze firanki w otwartym oknie zwiastują, że tyle co wyfrunęło….W te radosne, rodzinne święta życzmy sobie, żeby i nam dzieciątko zostawiło pod choinką jakiś miły prezencik! Wesołych Świąt!

Marnotrawstwo

Każdemu prędzej czy później zdarzy się przeprowadzić jakiś mały remoncik w swym zaciszu domowym, a to położyć nową tapetkę, wymienić szafki kuchenne, czy dajmy na to przemalować ściany czy sufity. U mnie popadło na sufit i aby uniknąć kolejnego malowania, postawiłam na wyklejenie styropianowym płytkami dekoracyjnymi – zwierza się nasza czytelniczka Aniela ze Świętochłowic. Pewne mankamenty w obliczaniu powierzchni bądź też nadgorliwość sprawiły, że kupiłam o jedno opakowanie kasetonów za dużo, więc stało się ono zbędne. Ponieważ zakupu dokonałam w markecie mieszczącym się przy ul. Chorzowskiej w Świętochłowicach – Piaśnikach, tam też udałam się celem dokonania zwrotu owej dodatkowej, a zbędnej paczki kasetonów.  Ku memu zdziwieniu okazało się, że sklep zwrotów nie przyjmuje. Pomimo oryginalnie zapakowanej paczki z zawartością ośmiu płyt dekoracyjnych wraz z paragonem, odmówiono mi przyjęcia ich zwrotu, ponieważ od daty zakupu…. upłynęło 9 dni! Nie wiem na jakiej podstawie sklep wyznaczył ów dziewięciodniowy termin uniemożliwiający zwrot nienaruszonej paczki kasetonów, o paragonie nie wspominając, ale wiem, że jest to sprzeczne z postanowieniami ochrony praw konsumenta, umożliwiających dokonanie zwrotu towaru w terminie znacznie przekraczającym owe dziewięć dni, nawet zakupionego za pośrednictwem Internetu.  Nie wdając się w bezprzedmiotową dyskusję z personelem sklepu, odpuściłam. Paragon wylądował w koszu a paczka ośmiu sztuk dziewiczych kasetonów na śmietniku. Wydatek stosunkowo nie duży, bo raptem 12,50 zł, ale marnotrawstwo spore. Biorąc pod uwagę takie praktyki stosowane w tym jednym markecie nie bez znaczenia będzie uprzedzić planujących remonty, by dokładnie obliczyli ilość potrzebnych do ich przeprowadzenia materiałów, bo w przypadku zakupu paneli podłogowych, wykładzin czy kafelek, nadmiar materiałów nie podlegających zwrotowi po upływie owych enigmatycznych dziewięciu dni, może kosztować znacznie więcej, aniżeli styropianowe kasetony.

Miało być pięknie i bogato

Gdy przed wielu laty narodził się pomysł przebudowy ul. Katowickiej w Świętochłowicach, mieszkańcy przyjęli go z nieskrywaną satysfakcją. Nareszcie powstanie elegancki deptak nawiązujący swym wystrojem chociażby do chorzowskiej „Wolki”. Gdy tylko roboty ruszyły, zainteresowanie mieszkańców żywiołowo towarzyszyło ich postępowi. Jedynymi malkontentami okazali się być właściciele sklepów, skoro do ich placówek w trakcie remontu nawierzchni trudno było dotrzeć, ale przeświadczenie, że później sobie odbiją straty wzięło górę. Różnie postrzegano przyszły deptak, jednak najbarwniejszą wizję roztaczał pewien ówczesny wiceprezydent, dlatego warto ją przypomnieć. Wieszczył on mianowicie, że wzdłuż deptaku powstaną wyłącznie elegancie sklepy oferujące modną odzież światowych marek, salony jubilerskie z atrakcyjną biżuterią, w których panowie będą mogli nabyć jakiś kosztowny drobiazg dla swej małżonki, sklepy futrzarskie z pełną paletą wytwornych okryć na zimowe chłody, a także salony kosmetyczne gwarantujące paniom zachowanie oszałamiającej urody w każdych warunkach. Pojawią się także sklepy delikatesowe z frykasami z najwyższych półek oraz stylowe kafejki i puby. W tych ostatnich panowie oczekujący na powrót swoich dam z salonów kosmetycznych, będą mogli prowadzić ciekawe konwersacje przy szklaneczce wybornej Whisky. Uff! Nasz wizjoner nie przewidział jedynie skutków tak zwanej restrukturyzacji, która wymiotła z miasta i okolic wszystkie duże zakłady przemysłowe, co spowodowało gwałtowną pauperyzację mieszkańców, więc dziś deptak przy ul. Katowickiej wygląda tak, jak wygląda: Kilka banków, firm udzielających kredyty, lombardów, szmateksów, sklepów z szyldem „Wszystko od 2 zł”, jednej jedynej kawiarni z prawdziwego zdarzenia, zaś wszelaki ruch na deptaku zamiera już po godzinie 18-tej. Co prawda funkcjonuje także kilka sklepów spożywczych czy rzeźniczych, jednak dość często niektóre witryny wyglądają, jak na zdjęciu…Natomiast z kupnem markowej odzieży faktycznie nie ma problemu, tyle tylko, że z drugiej ręki. Nie dziwota więc, że urzędnicy prowadzą ostatnio ożywione dysputy nad poszukiwaniem sposobu, który pozwolił by w rejon deptaku wprowadzić choć odrobinę blichtru.

Nadgorliwość nie popłaca

Gdy ulotki reklamowe zaczęły onegdaj pojawiać się na klatkach schodowych, wzbudzały chociażby dlatego spore zainteresowanie lokatorów, że w efekcie ich lektury łatwiej można było znaleźć sklep oferujący artykuły po co atrakcyjniejszych cenach. Teraz zaś im więcej ulotek, tym mniejsze nimi zainteresowanie, bo to i sklepów i doświadczeń przybyło, więc łatwiej kierować się własną intuicją. Niemniej ilość dostarczanych do osiedlowych bloków ulotek sięga już takiego pułapu, że nie sposób zliczyć ich w sztukach, a co najmniej w kilogramach. Etaty sprzątaczek dawno już polikwidowano, więc by klatki schodowe nie przypominały śmietniska, sprzątaniem wnętrz budynków solidarnie zajmują się sami lokatorzy. Aby się z tym problemem czym prędzej uporać, siłą rzeczy większość owych ulotek ląduje na śmietniku. Administracje najpierw wyznaczyły wydzielone miejsca na umieszczanie ulotek, a gdy zaczęły się piętrzyć ich sterty, specjalne gablotki na zewnątrz budynków. Kto ma ochotę, to sobie poczyta. Niestety, nie wszyscy roznosiciele ulotek takich ustaleń przestrzegają. Używając różnych forteli dostają się do wnętrza budynków, zapychają ulotkami ogólnodostępne skrzynki pocztowe nowego typu a nadto wciąż biegają po piętrach, rozrzucając ulotki na wycieraczkach przed drzwiami lub zawieszając je na klamkach. W uprawianiu tego nachalnego procederu zdecydowanie przodują dostawcy pizzy, oferenci super-kredytów czy producenci okien i drzwi. Nic tak po otwarciu drzwi mieszkania nie wkurza, jak leżąca na wycieraczce czy zawieszona na klamce ulotka. Nietrudno spostrzec, że reakcja lokatorów na taką ulotkę jest zawsze taka sama: natychmiast ją mną zirytowani, że wychodząc z mieszkania muszą się wracać do kosza, by nie pozostawiać przypadkowemu intruzowi informacji na wycieraczce, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Efekt takiej reklamy bywa więc wprost przeciwny do zamierzonego. Może ktoś zdoła w końcu wytłumaczyć tej nieszczęsnej grupie roznosicieli, że bez wątpienia istnieje większe prawdopodobieństwo zainteresowania się ulotką pozostawioną w wydzielonej gablocie, aniżeli zaśmiecającą wejście do mieszkania. Nasuwa się też nieodparcie pytanie, ile też to może kosztować drukowanie takiej masy papieru lądującego w efekcie na śmietniku, ale to już zupełnie inna sprawa.

Pora na zmiany

Nie wiadomo tak do końca, jakimi przesłankami kierowali się zwykle włodarze miast, gdy przyszło im nadać nazwy poszczególnym ulicom. Często noszą one imiona znanych postaci, które zapisały się w historii jakimiś niebanalnymi dokonaniami. Jednak na skutek licznych dziejowych zawirowań tejże historii, niektóre z nazwisk patronów co niektórych ulic stają się z czasem zupełnie niepopularne, żeby nie powiedzieć, wręcz nie przystające do współczesnych realiów. Z podobną sytuacją mamy także do czynienia w Świętochłowicach. Wśród radnych więc pojawia się co jakiś czas inicjatywa, by dokonać zmian nazw około dwudziestu ulic, z ponad stu pięćdziesięciu istniejących w mieście. Podobny pomysł pojawił się już bodaj w 2003r, jednak wówczas nie przystąpiono do jego realizacji. Nazwy niektórych ulic, zwłaszcza Zawadzkiego, Buczka, Findera czy Świerczewskiego, kojarzą się niezmiennie z okresem słusznie minionym, stąd pomysł na wprowadzenie zmian wydaje się być ze wszech miar uzasadniony. Cała operacja może się jednak okazać niezwykle kosztowna i długotrwała zarazem. Niewątpliwie przysporzy też wielu kłopotów mieszkańcom tych ulic, którzy będą zmuszeni wymienić wszystkie posiadane dotąd dokumenty. Wydaje mi się, że większość mieszkańców na tyle przyzwyczaiło się do tych niefortunnych nazw ulic, że zupełnie ani nie wiąże, ani nie kojarzy ich z owymi patronami. Zastanawiam się też, kto jeszcze dziś pamięta czym też przysłużyli się nam niejaki Buczek, Finder czy Nowotko, że zasłużyli w czasach PRL-u na szczególne hołubienie. Ponieważ z rzeczonymi zawirowaniami historii bywa całkiem różnie, to jeżeli już pokusić się na zmiany, najrozsądniej byłoby chyba nadać ulicom nazwy popularnego kwiecia czy ptactwa, ot chociażby Astrów, Tulipanów, Drozdów czy Kormoranów. Pozwoliłoby to w przyszłości, niezależnie od nieprzewidywalnych dziejowych perturbacji, zarówno mieszkańcom zaoszczędzić kłopotów jak i miejskiej kasie publicznego grosza.

Rudera

Niezmiennie od bardzo wielu już lat gdy tylko nastanie jesień i zima, spoza ogołoconych z liści drzew wyziera pewna rudera. Zapomniany przez ludzi i Boga budynek, a właściwie tylko to, co po nim pozostało. Wystarczy skręcić z ul. Bytomskiej w ul. Powstańców Śląskich, wzdłuż Parku im. Mieszkańców Heiloo, by dostrzec ją z łatwością. Sporych rozmiarów budynek pełnił przed kilkudziesięcioma laty funkcję kotłowni osiedlowej. Gdy jednak oddano do użytku sieć ciepłowniczą doprowadzającą czynnik cieplny do budynków osiedla z elektrociepłowni, kotłownia opalana węglem stała się bezużyteczna. Kotły wraz z całą instalacją zdemontowano a budynek pozostał. Jakby zupełnie o nim zapomniano, toteż w ciągu tego okresu  zdążył popaść w kompletną ruinę. Pozostały z niego właściwie tylko dwu kondygnacyjne mury nośno – konstrukcyjne, straszące czeluściami okien z resztkami powybijanych szyb. Rudera jest od strony budynku Szkoły Podstawowej nr 1 starannie ogrodzona a na zamkniętej na kłódkę bramie widnieje napis: “Teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Za ogrodzeniem dostrzec można barakowóz, pryzmy piachu, naczepę samochodową i jakieś metalowe sprzęty. Któregoś lata na sporych rozmiarów niegdysiejszym składzie opału można było dla odmiany dostrzec piętrzące się sterty zniszczonych mebli tapicerowanych. Trudno więc dociec, jakie zamiary wobec posiadanego terenu ma jego aktualny właściciel. Nie wiadomo też do końca czy jest on jednocześnie właścicielem owej obskurnej rudery i kto właściwie powinien się jednoznacznie określić, co do dalszych wobec niej zamiarów. Jakkolwiek by nie było, pora coś z tym budynkiem zrobić. Może by go warto było adaptować do jakiś zbożnych celów lub najzwyczajniej rozebrać, byle by nie straszył przez kolejne lata.

Posezonowe atrakcje urlopowe

Mimo, że sezon urlopowy ma się z wolna ku końcowi, pewna część zwolenników turystyki wyjazdowej wciąż ma szanse ziścić swe marzenia. Zwłaszcza ci wszyscy, którzy nie mają dzieci w wieku szkolnym lub też nie są już czynni zawodowo, a w dodatku mieszczą się w 30% preferujących urlop zagraniczny, gdyż według wyników sondaży tylu tylko deklarowało takie zamiary. I choć zdecydowanej większości przyszło spędzać tegoroczny urlop pod przysłowiową gruszą, dla części zwolenników zagranicznych wojaży wciąż nie brak atrakcyjnych ofert, a ponadto po szczycie sezonu i ciszej, i mniej tłoczno i nieco taniej. W chorzowskich Biurach Podróży pełny wachlarz ofert. Można odnieść wrażenie, że tegoroczne ceny wyjazdów do atrakcyjnych kurortów nad Morzem Śródziemnym nie różnią się zbytnio od ubiegłorocznych, choć zwykle dotyczą zaledwie jednego tygodnia. Obfitują za to w liczne posezonowe promocje, zniżki, rabaty, okresowe upusty i  oferty „Last Minute”. Coraz częściej jeśli już wybieramy, to raczej hotel, aniżeli tak zwany apartament, gdzie na miejscu trzeba dodatkowo zapłacić za wszelkie używane media, tudzież za wypożyczenie pościeli, jeśli nie zdołamy sami jej przytachać. Gdy doliczymy do tego konieczność wykupienia posiłków, czy tyranie za zakupami i uciążliwe pichcenie samemu, to opcja hotelowa zdecydowanie bierze górę. Niektóre z naszych Biur kuszą niewiarygodnie niskimi cenami. a gdy się już zdecydujemy na podpisanie stosownej umowy, może się okazać, że zostaliśmy wpuszczeni w przysłowiowe maliny. Dzieje się tak, gdy zauroczeni przystępną ceną, nie zwrócimy uwagi na wykaz dodatkowych opłat, wyszczególniony zwykle drobniutką czcionką u dołu oferty. A są to zwykle opłaty rezerwacyjne, wizowe, dodatkowe ubezpieczenia, opłaty lotniskowe, dopłaty paliwowe, czyli w sumie ładnych kilkaset złociszów. W jednej z ofert zamieszczono nawet, pewno ku utrapieniu łasuchów, dopłatę za catering na pokładzie samolotu! Wobec tych faktów nie powinniśmy się zbytnio dziwić, gdyby w samolocie pojawiła się babcia klozetowa. Lepiej więc wpierw dokładnie przewertować ofertę. by się potem nie okazało, że jednak nie zdołamy rozłożyć leżaczka pod rozłożysta palmą, a jedynie pod wspomnianą, rodzimą gruszą.