Okiem PiGalla

11 sierpnia 2014

Wczasy na egzotycznej wyspie

Jeżeli ktoś nie zaplanował jeszcze wczasów, to godna polecenia jest jedna z greckich słonecznych wysp, mianowicie Korfu. Trzeba co prawda pokonać dystans prawie 2 tys. kilometrów, ale naprawdę warto.

 

Oczywiście najdogodniej wybrać się samolotem, korzystając z czarterów odlatujących bezpośrednio z Katowic, bądź za pośrednictwem któregoś ze śląskich Biur Podróży. Jedna spośród opcji dla wybierających się samochodem, to przejazd do Italii i dalsza kontynuacja podróży promem z Wenecji, Bari, Ankony bądź Brendisi. Pewną monotonię kilkunastogodzinnego rejsu w pełni zrekompensuje podziwianie wschodu słońca u kresu podróży, mieniącego się wszystkimi barwami tęczy. Co się tyczy kryzysu, to w greckich kurortach, zwłaszcza tych na wyspach, nikt o nim nie mówi. Tam wszystko toczy się według utartych standardów, czyli turysta przy nadmorskiej promenadzie napotka hotele, sklepy, bary, markety, tawerny; hotele, sklepy, bary….a gościnni gospodarze są w stanie każdemu rąbka nieba uchylić za kilka Euro. Miejsce w hotelu, pensjonacie czy w apartamencie można załatwić z marszu, negocjując w dodatku ceny. Rajska wyspa, bo tak Grecy nazwali Korfu, charakteryzuje się górskimi zboczami o barwach soczystej zieleni bądź łagodnie poszarpanymi klifami opadającymi wprost ku lazurowej morskiej toni. Widok sędziwych oliwek, cytrusów, figowców, rozłożystych palm, oleandrów i wysmukłych cyprysów strzelających wprost ku niebu czy nieco opasłych, kolczastych opuncji, na długo pozostaje w pamięci. Sama stolica wyspy, Kerkira, charakteryzuje się widokiem dwóch napawających grozą warownych fortów, wzniesionych dla obrony przed tureckim najeźdźcą u samych wybrzeży. Godny polecenia jest rejon północno – zachodni wyspy z rozsianymi pośród wzgórz wioskami, niewidocznymi od strony morza dla ewentualnego intruza. Powiada się, że znajduje się tu najpiękniejsze miejsce na wyspie – Paleokastrica, a z jej wysokości niezapomniany widok na monastyr usytuowany na samym czubku góry, zaś w dole na połyskującą skałę wyłaniającą się obok portu jachtowego z morskich głębin, w którą według legendy zamienił się statek Odyseusza. Nie sposób nie odwiedzić także Mysiej Wyspy – Pondikonisi, z usytuowanym w samym jej środku kościółkiem i widokiem na pas startowy lotniska, dosłownie wpuszczony w morze. Przepiękną zatokę Agios Georgios, otoczoną wzgórzami, wieńczy od lewej wyniosła skała Hielidoni (jaskółka) ze wspaniałym widokiem na leżącą u jej podnóża zatokę i możliwością obserwowania całej gamy barw zachodzącego słońca, z prawej zaś równie wyniosła Afionas. Do wielkich atrakcji zaliczyć też możemy obserwację zachodu słońca z Perulades, stojąc dosłownie nad kilkusetmetrowym klifowym urwiskiem. We wszystkich tych urokliwych miejscach napotkamy tawerny, w których można napawać się widokiem a zarazem pokrzepić dobrze schłodzonym napojem, co jest wielce przydatne przy panujących tu dość wysokich temperaturach. Wszędzie można dotrzeć w ramach wycieczek organizowanych przez miejscowe hotele a także indywidualnie, korzystając z miejscowych wypożyczalni samochodów, skuterów czy quadów. Okolice zatoki Agios Georgios godne są polecenia także z uwagi na wiele znajdujących się tu atrakcyjnych kurortów, jak chociażby Arillas, Sidari czy samo Agios Georgios. W całym rejonie zlokalizowanych jest wiele hoteli i apartamentów. Przyjętym standardem bywają pokoje z klimatyzacją, balkonem, TV i dostępem do Internetu. Większość z hoteli, usytuowanych prawie na plaży, oferuje gościom także bezpłatne korzystanie z basenu otoczonego wyniosłymi palmami a także szczególną atrakcję, bo regionalną kuchnię. Serwowane tam posiłki oparte są wyłącznie na kuchni greckiej i przyrządzane jedynie ze świeżych produktów. Zwabieni nietuzinkowymi zapachami możemy za kilka Euro zasiąść w nadmorskiej tawernie i zafundować sobie ucztę dla podniebienia, próbując takich specjałów greckiej kuchni jak Stifado, Musaka, Pita czy Kieftedakia. Kulminacją doznawanych na tej urokliwej wyspie wrażeń może być także uczestnictwo w jednym z wieczorów greckich, organizowanych przez liczne hotele. Można w ich trakcie łyknąć nieco lokalnego folkloru, i sącząc dobrze schłodzone Ouzo, wsłuchać się w dźwięki buzuki. Dobrze jest się w ogóle wyluzować, gdyż jakakolwiek nerwowość czy zbędny pośpiech na niewiele się zdają. Tu życie toczy się w myśl popularnego powiedzenia – siga, siga, czyli powoli, powoli….

PiGall

 

Z lupą na zakupy

 

Zauważyłem ostatnio, że spora liczba klientów supermarketów czyni usilne starania, by odczytać skład zawartości produktu na opakowaniach porcjowanej wędlinki, serka, wędzonki czy pasztetu. Nie jest to zadanie łatwe, gdyż szereg danych przypominających jako żywo Tablicę Mendelejewa drukowanych jest na etykietkach najdrobniejszą z możliwych czcionek by wszystkie się zmieściły. Dlatego nie zdziwiłem się zbytnio zauważywszy kilku starszych wiekiem klientów dobywających z kieszeni lupę, by móc cokolwiek rozszyfrować i uchronić się przynajmniej częściowo od nadmiaru chemii.  A ta panoszy się w naszym pożywieniu coraz częściej, bo zauważyć można nawet takie dziwaczne produkty, jak popularną „mordoklejkę” bez napisu „ser” a tylko „kremowy”, lub „grecki” bez nazwy „Jogurt”. Lepiej tego nie próbować. Na jednej z półek zauważyłem rząd małych słoiczków z połyskującą etykietą z napisem „Kawior”. Drobny druczek na tejże etykietce informował, że jest to „Ikra z Taszy”. Wspomnianą „taszę” nie należy jednak kojarzyć z gwarowym określeniem torby, a z rybą o tak niefrasobliwej nazwie, co może stanowić nie lada wyzwanie dla ichtiologów. Zdarzają się jednak jeszcze artykuły nie zbrukane chemią, jak na przykład szyneczka z górnej półki, z której po pokrojeniu nie wycieka woda, lecz nabycie jej wymaga szczególnego drenowania portfela. Zdarza się też przedniej jakości chlebek na zakwasie, bez ulepszaczy, spulchniaczy czy utrwalaczy, który można nabyć w coraz liczniej pojawiających się ostatnio piekarniach – cukierniach z własnym wypiekiem na miejscu. Aktualnie plasują się one tuż po bankach, aptekach  i szmateksach. W piekarnictwie mamy więc ostatnio dobre, pachnące świeżością wyroby. Podobnie pachniały w czasach słusznie minionych wędliny, a zwłaszcza „myśliwska” czy „jałowcowa” i były to zapachy wyłącznie naturalne. Do tych współczesnych naturalnych szyneczek z górnej półki i wyż wspomnianego chlebka, zdałoby się jeszcze świeże masełko wiejskie, a nie to z zawartością najpodlejszego oleju palmowego. Takie świeże i pachnące, jakie dawnymi czasy stały w dużych, drewnianych beczkach w każdym, nawet zupełnie peryferyjnym sklepie spożywczym. I komu to przeszkadzało?

Pi-Gall

 

Diabetycy zdani na siebie

 

Do jednej z nękających nas dolegliwości należy niewątpliwie rozwijająca się skrycie i podstępnie, bo zwykle bezobjawowo – cukrzyca, zwłaszcza ta typu 2. Aktualne prognozy wskazują, że cukrzyca przybiera rozmiary prawdziwej epidemii XXI wieku. Cukrzyca typu 2 jawi się więc jako problem zdrowotny i ekonomiczny o globalnym wręcz zasięgu. W tym kontekście szczegółowego znaczenia nabierają narodowe programy kompleksowej, wieloczynnikowej prewencji cukrzycy typu 2. Na naszym rodzimym podwórku ta prewencja wygląda niestety dość marnie, żeby nie powiedzieć niemrawo. Doświadczył tego nasz czytelnik Marcin ze Świętochłowic

– Gdy przed kilku laty dowiedziałem się przypadkiem, co zwykle tak się objawia, że choruje na cukrzycę, zostałem zarejestrowany w Przychodni Diabetycznej przy ul. Ryszki w Chorzowie. Po rozpoznaniu leczenie rozpoczęto za pomocą zaaplikowanej mi insuliny w odpowiednich, dobowych dawkach, by poziom glukozy we krwi utrzymać w normie, zapobiegając tak zwanej hiperglikemii. Wizyty u lekarza wyznaczano średnio co trzy miesiące i podczas każdej z nich u pacjenta sprawdzano ogólną kondycję, wagę ciała, ciśnienie krwi przeprowadzano rodzaj wywiadu dotyczący ogólnej sprawności, zażywania ruchu, stosowania odpowiedniej profilaktyki itp. Sprawdzano także poziom glukozy odnotowywany w specjalnej książeczce podczas kontrolnych pomiarów wykonywanych glukometrem, w który zostałem przez placówkę zaopatrzony. Opieka medyczna pozostawała w moim odczuciu na tyle profesjonalna, że czułem się w zasadzie bezpiecznym przed licznymi, niebezpiecznymi dla życia  powikłaniami w przypadku zaniedbania leczenia. Aż tu raptem po wizycie w październiku ubiegłego oku kolejny termin wizyty wyznaczono mi w ….lipcu bieżącego roku. Na moje zaskoczenie graniczące z oburzeniem w związku z tak odległym terminem kolejnej wizyty panie w recepcji stwierdziły, że teraz mają takie terminy. Kropka. Koniec. W ciągu ponad pół roku nie wiem, czy bez konsultacji z lekarzem powinienem zwiększyć lub zmniejszyć wstrzykiwanych dawek insuliny w zależności od poziomu glukozy we krwi wynikającej z dokonywanych pomiarów. Nie mam ich też komu pokazać do konsultacji przez ponad połowę roku. Nie jestem też w tym okresie w stanie profesjonalnie określić wagi ciała, ogólnej kondycji czy ciśnienia krwi. Ostatnio popsuł mi się tak zwany „pen” służący do wkłuć w celu podania insuliny, a dostać się do lekarza bez umówionej wizyty jest niezmiernie trudno, więc tylko dzięki uprzejmości znajomego aptekarza zaopatrzyłem się w nowy. Trudno powiedzieć, kto zdecydował o tak niefrasobliwej opiece nad diabetykami i czy dotyczy to tylko Przychodni na ul. Rostka w Chorzowie, skoro niekontrolowana cukrzyca poprzez liczne powikłania stanowi realne zagrożenie dla życia. W krajach rozwiniętych nie do pomyślenia jest takie bagatelizowanie tej choroby, jest tam dalece bardziej rozwinięty system opieki aniżeli u nas dzięki stosowaniu nowoczesnych, innowacyjnych metod jej kontrolowania. Np u naszych zachodnich sąsiadów starczy dokonać iniekcji insuliny raz na 3- 4 dni, zaś u nas 3 – 4 razy na dobę, co wydaje się wysoce niekomfortowe. Nade wszystko z tak poważną dolegliwością nie powinno się moim zdaniem zostawiać pacjenta samemu sobie, bez profesjonalnej kontroli. O wiele więcej kosztuje przecież leczenie powikłań cukrzycy aniżeli skuteczne zapobieganie jej rozwojowi w organizmie.  Mam nadzieję, że rychło nastąpi w tej kwestii jakaś „dobra zmiana”.

Pi-Gall

 

Pora na zmiany

Nie wiadomo tak do końca, jakimi przesłankami kierowali się zwykle włodarze miast, gdy przyszło im nadać nazwy poszczególnym ulicom. Często noszą one imiona znanych postaci, które zapisały się w historii jakimiś niebanalnymi dokonaniami. Jednak na skutek licznych dziejowych zawirowań tejże historii, niektóre z nazwisk patronów co niektórych ulic stają się z czasem zupełnie niepopularne, żeby nie powiedzieć, wręcz nie przystające do współczesnych realiów. Z podobną sytuacją mamy także do czynienia w Świętochłowicach. Wśród radnych więc pojawia się co jakiś czas inicjatywa, by dokonać zmian nazw około dwudziestu ulic, z ponad stu pięćdziesięciu istniejących w mieście. Podobny pomysł pojawił się już bodaj w 2003r, jednak wówczas nie przystąpiono do jego realizacji. Nazwy niektórych ulic, zwłaszcza Zawadzkiego, Buczka, Findera czy Świerczewskiego, kojarzą się niezmiennie z okresem słusznie minionym, stąd pomysł na wprowadzenie zmian wydaje się być ze wszech miar uzasadniony. Cała operacja może się jednak okazać niezwykle kosztowna i długotrwała zarazem. Niewątpliwie przysporzy też wielu kłopotów mieszkańcom tych ulic, którzy będą zmuszeni wymienić wszystkie posiadane dotąd dokumenty. Wydaje mi się, że większość mieszkańców na tyle przyzwyczaiło się do tych niefortunnych nazw ulic, że zupełnie ani nie wiąże, ani nie kojarzy ich z owymi patronami. Zastanawiam się też, kto jeszcze dziś pamięta czym też przysłużyli się nam niejaki Buczek, Finder czy Nowotko, że zasłużyli w czasach PRL-u na szczególne hołubienie. Ponieważ z rzeczonymi zawirowaniami historii bywa całkiem różnie, to jeżeli już pokusić się na zmiany, najrozsądniej byłoby chyba nadać ulicom nazwy popularnego kwiecia czy ptactwa, ot chociażby Astrów, Tulipanów, Drozdów czy Kormoranów. Pozwoliłoby to w przyszłości, niezależnie od nieprzewidywalnych dziejowych perturbacji, zarówno mieszkańcom zaoszczędzić kłopotów jak i miejskiej kasie publicznego grosza.

Pi-Gall

 

Kwiatek dla Ewy

„Na zdrowie pań, na zdrowie….” śpiewał przed laty szarmancki Edward Hulewicz na pokrzepienie serc przedstawicielkom płci nadobnej z okazji Dnia Kobiet. Święto owe ugruntowało się w naszej tradycji znacznie trwalej i głębiej, aniżeli czczenie św. Walentego czy Patryka, latanie z wydrążoną dynią i kolorowymi balonikami w Święto Zmarłych czy urządzanie barwnych korowodów w trakcie przywróconego święta Trzech Króli. Oj, bywało ono obchodzone hucznie w ubiegłych dziesięcioleciach, choć czasami dochodziło i do dość paradoksalnych sytuacji, zwłaszcza na terenie zakładów pracy. Z reguły wpierw zbierał się zakładowy„aktyw”, by sprawiedliwie rozdzielić pomiędzy żeńską cześć załogi po tulipanie, paczce kawy lub nylonowych rajstop, bądź po bilecie na jakiś atrakcyjny spektakl. Potem już mniej oficjalnie koledzy biurowi wręczali koleżankom po goździku, a te z wdzięczności serwowały kolegom ciastko i wódkę czystą. W efekcie tej celebry można było czasem spotkać w tym szczególnym dniu zapóźnionego pana wracającego do domu „na ryju” ze zwiędłym goździkiem w dłoni. Tego typu sytuacje należą już oczywiście w naszym wyedukowanym, kulturalnym i ze wszech miar europejskim społeczeństwie do przeszłości. Sympatyczne to święto usiłowano po roku 1989 nieskutecznie zakwestionować, kojarząc je z państwową propagandą i komuną, a więc be! Jednak Dzień Kobiet jest starszy ani żeli PRL a jego początki związane są z ruchem robotniczym z przełomu XIX i XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Miało ono upamiętnić tragiczny los 129 kobiet w pożarze fabryki tekstylnej, dając początek walce o prawa wyborcze i polepszenie warunków pracy kobiet. W wyniku tego oficjalnie 8 marca ustanowiono Międzynarodowym Dniem Kobiet w 1910 roku, podczas II Międzynarodowego Zjazdu Kobiet Socjalistek w Kopenhadze. Kojarzenie Dnia Kobiet z komuną jest więc zupełnie bezsensowne, stąd próby jego zakwestionowania musiały spełznąć na niczym. Mimo to, liczne rzesze niedouczonych malkontentów nadal utożsamiają obchody Dnia Kobiet z reliktem okresu słusznie minionego, co oczywiście nie jest już żadnym zasadnym argumentem. Nie bacząc na owych malkontentów, wznieśmy więc toast na zdrowie pań, co nie uwłacza traktowaniu płci nadobnej z należytym szacunkiem w ciągu całego roku, a nie tylko owego marcowego dnia. Niemniej wręczając którejkolwiek z Ew symboliczny bukiet kwiatów z okazji Dnia Kobiet, przysporzymy jej wiele radości. Na zdrowie pań, panowie!

Pi-Gall

 

Grzeczność na co dzień

Niejednokrotnie zdarza nam się złorzeczyć pod adresem kierowców autobusów czy motorniczych tramwai, kiedy to odjeżdżają znienacka z przystanku zanim zdołamy dopiec, bądź też zamykają nam drzwi przed nosem. Aktualnie utyskiwania na gburowatość pracowników komunikacji miejskiej byłyby jednak dla większości z nich krzywdzące. O przykład nie trudno. Nikogo z podróżujących naszymi tramwajami, zwłaszcza na liniach nieco peryferyjnych nie trzeba uprzedzać o konieczności podjęcia pewnego wysiłku, by dostać się do wagonu. Niezmiennie mamy do pokonania dwa dość wysokie stopnie i nie każdemu przychodzi to z łatwością. Trudności w dostaniu się na „pokład”zwyczajowo wzrastają wraz z wiekiem i właśnie taki nieodosobniony przypadek można było niedawno zaobserwować. Otóż w ubiegły poniedziałek o godz. 12:15 do tramwaju linii 17 na przystanku „Szpital” w Świętochłowicach usiłowała wejść starsza pani. Sforsowanie owych nieszczęsnych stopni przerastało jednak jej możliwości i utknąwszy na pierwszym stopniu nie starczyło jej już sił, by wspiąć się na następny. Nieliczni pasażerowie nie kwapili się jakoś do udzielenia pomocy, a właściwie nie zdążyli, gdyż energicznym krokiem ruszyła z kabiny pani motornicza i wprawnie zajęła się starsza panią, która dzięki jej spontanicznej pomocy znalazła się w środku pojazdu. Pani motornicza widocznie widziała w lusterku bezskuteczne zmagania starszej pani ze stopniami i czym prędzej pospieszyła w sukurs. Wóz tramwajowy nie posiadał wewnątrz żadnych oznaczeń czy numerów pozwalających na jego identyfikację, a szkoda, bo postawa pani motorniczej zasługiwała na szczególne podziękowanie. Wielki szacunek, nieznajoma pani motornicza!

Pi- Gall

 

Marnotrawstwo

Każdemu prędzej czy później zdarzy się przeprowadzić jakiś mały remoncik w swym zaciszu domowym, a to położyć nową tapetkę, wymienić szafki kuchenne, czy dajmy na to przemalować ściany czy sufity. U mnie popadło na sufit i aby uniknąć kolejnego malowania, postawiłam na wyklejenie styropianowym płytkami dekoracyjnymi – zwierza się nasza czytelniczka Aniela ze Świętochłowic. Pewne mankamenty w obliczaniu powierzchni bądź też nadgorliwość sprawiły, że kupiłam o jedno opakowanie kasetonów za dużo, więc stało się ono zbędne. Ponieważ zakupu dokonałam w markecie mieszczącym się przy ul. Chorzowskiej w Świętochłowicach – Piaśnikach, tam też udałam się celem dokonania zwrotu owej dodatkowej, a zbędnej paczki kasetonów. Ku memu zdziwieniu okazało się, że sklep zwrotów nie przyjmuje. Pomimo oryginalnie zapakowanej paczki z zawartością ośmiu płyt dekoracyjnych wraz z paragonem, odmówiono mi przyjęcia ich zwrotu, ponieważ od daty zakupu…. upłynęło 9 dni! Nie wiem na jakiej podstawie sklep wyznaczył ów dziewięciodniowy termin uniemożliwiający zwrot nienaruszonej paczki kasetonów, o paragonie nie wspominając, ale wiem, że jest to sprzeczne z postanowieniami ochrony praw konsumenta, umożliwiających dokonanie zwrotu towaru w terminie znacznie przekraczającym owe dziewięć dni, nawet zakupionego za pośrednictwem Internetu. Nie wdając się w bezprzedmiotową dyskusję z personelem sklepu, odpuściłam. Paragon wylądował w koszu a paczka ośmiu sztuk dziewiczych kasetonów na śmietniku. Wydatek stosunkowo nie duży, bo raptem 12,50 zł, ale marnotrawstwo spore. Biorąc pod uwagę takie praktyki stosowane w tym jednym markecie nie bez znaczenia będzie uprzedzić planujących remonty, by dokładnie obliczyli ilość potrzebnych do ich przeprowadzenia materiałów, bo w przypadku zakupu paneli podłogowych, wykładzin czy kafelek, nadmiar materiałów nie podlegających zwrotowi po upływie owych enigmatycznych dziewięciu dni, może kosztować znacznie więcej, aniżeli styropianowe kasetony.

Pi-Gall

 

Rudera

Niezmiennie od bardzo wielu już lat gdy tylko nastanie jesień i zima, spoza ogołoconych z liści drzew wyziera pewna rudera. Zapomniany przez ludzi i Boga budynek, a właściwie tylko to, co po nim pozostało. Wystarczy skręcić z ul. Bytomskiej w ul. Powstańców Śląskich, wzdłuż Parku im. Mieszkańców Heiloo, by dostrzec ją z łatwością. Sporych rozmiarów budynek pełnił przed kilkudziesięcioma laty funkcję kotłowni osiedlowej. Gdy jednak oddano do użytku sieć ciepłowniczą doprowadzającą czynnik cieplny do budynków osiedla z elektrociepłowni, kotłownia opalana węglem stała się bezużyteczna. Kotły wraz z całą instalacją zdemontowano a budynek pozostał. Jakby zupełnie o nim zapomniano, toteż w ciągu tego okresu zdążył popaść w kompletną ruinę. Pozostały z niego właściwie tylko dwu kondygnacyjne mury nośno – konstrukcyjne, straszące czeluściami okien z resztkami powybijanych szyb. Rudera jest od strony budynku Szkoły Podstawowej nr 1 starannie ogrodzona a na zamkniętej na kłódkę bramie widnieje napis: “Teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Za ogrodzeniem dostrzec można barakowóz, pryzmy piachu, naczepę samochodową i jakieś metalowe sprzęty. Któregoś lata na sporych rozmiarów niegdysiejszym składzie opału można było dla odmiany dostrzec piętrzące się sterty zniszczonych mebli tapicerowanych. Trudno więc dociec, jakie zamiary wobec posiadanego terenu ma jego aktualny właściciel. Nie wiadomo też do końca czy jest on jednocześnie właścicielem owej obskurnej rudery i kto właściwie powinien się jednoznacznie określić, co do dalszych wobec niej zamiarów. Jakkolwiek by nie było, pora coś z tym budynkiem zrobić. Może by go warto było adaptować do jakiś zbożnych celów lub najzwyczajniej rozebrać, byle by nie straszył przez kolejne lata.

Pi-Gall

 

Odrobina wygody

Mieszkańcy Świętochłowic dzięki inicjatywie „Tramwajów Śląskich” mogą nareszcie podróżować w nieco bardziej komfortowych warunkach. Oto bowiem po długotrwałym remoncie torowiska, trakcji i towarzyszącej temu infrastruktury, na linii nr 7 łączącej Bytom z Katowicami a przebiegającej przez Świętochłowice, pojawiły się tramwaje niskopodłogowe. Są to mianowicie znane skądinąd „Karliki” oraz tramwaj o dźwięcznej nazwie „Skarbek”, również wygodny, przestronny i trójczłonowy. Ten ostatni prezentuje się okazale, chociaż niskopodłogowym tak do końca nie jest, gdyż tylko jedno wejście, środkowe, spełnia te wymogi, natomiast w dwu pozostałych napotykamy stopnie identyczne, jak w starych wagonach. Po wygodnym wejściu do wnętrza środkowymi drzwiami również trafiamy na owe stopnie, na które trzeba się wspiąć udając się w lewo czy prawo w kierunku siedzeń, gdyż niskopodłogowa jest tylko platforma wejściowa, ale liczne uchwyty i barierki ułatwiają ten proceder. Niemniej wóz jest wygodny bo trójczłonowy, z podwójnymi rzędami wygodnych siedzeń. Chciałoby się aż westchnąć z nieskrywaną satysfakcją – uff, nareszcie! Jednak nie tak do końca. Abyśmy my, pasażerowie, nie popadli w zbytnią euforię, pojazdy niskopodłogowe pojawiają się na przystankach …raz na godzinę. Co czwarty tramwaj w rozkładzie to należyty komfort w podróży, natomiast trzy pozostałe kursy, to wysłużone, ciasne, pojedyncze wozy o symbolu N-105. Dobre choć to, ale mamy nadzieję, że szacowny przewoźnik poszpera jeszcze w swoim taborze i zwiększy częstotliwość kursów nowoczesnymi wozami. Uwarunkowania techniczne nie stoją na przeszkodzie, gdyż po częściowo nowych torach trójczłonowe wozy śmigają, aż miło. Tymczasem kto nie chce albo nie jest w stanie pokonywać uciążliwych schodów wejściowych i podróżować w tłoku pojedynczym wozem, musi tak sobie zaplanować wyście, aby trafić na pojazd niskopodłogowy. Póki co, na dwoje, a w tym wypadku raczej na troje babka wróżyła.

Pi-Gall

 

Karp, choinka i dzieciątko

Siadając do świątecznie udekorowanego stołu w ten szczególny wieczór, pełen ciepła i wzajemnej życzliwości, nie zastanawiamy się zwykle, dlaczego jadamy właśnie karpia pod pięknie udekorowaną choinką a potem wypatrujemy dzieciątka. Wszystkie te piękne tradycje zagościły u nas na Śląsku znacznie wcześniej, aniżeli w innych regionach naszego kraju. Zacznijmy od karpia, który pochodzi z odległej Azji, ale przywędrował do europejskich rzek już w starożytności i żył sobie dziko w tych rzekach, także w Dunaju. Hodowano go potem w austriackich stawach a stamtąd trafił do pobliskich Czech. Ponieważ ziemie śląskie były wówczas w rękach czeskich a potem austriackich, karp także pojawił się u nas. Kiedyś dominował zwykle na zamożniejszych stołach ale z biegiem lat spowszechniał i po dziś dzień jest bodaj najważniejszym składnikiem świątecznego menu. A choinka, ten symbol wiecznego drzewa życia, jakby nawiązanie do rajskiego drzewa poznania dobra i zła? Pojawiła się u nas, na Pomorzu i we Wielkopolsce niejako dzięki zwyczajom niemieckim, bo ziemie te miały wówczas większe związki z obyczajowością i kultura niemiecką. Tym sposobem choinka od około 1900 roku na Śląsku już się zadomowiła na dobre, dlatego też po dziś dzień już w całym kraju przebieramy przed świętami pośród świerków, sosen czy modnych ostatnio jodeł kaukaskich, a czasem wystarczy sztuczna, byleby była. Mamy jeszcze na naszym Śląsku kolejną tradycję, czyli tak zwane „dzieciątko”. Gdy za oceanem czy w niektórych krajach europejskich cały grudzień uwija się „Santa Claus” w czerwonym kaftaniku a w niektórych rejonach naszego kraju tak zwany „Gwiazdor”, u nas od przynoszenia świątecznych prezentów jest niezmiennie dzieciątko. Zjawia się zwykle tuż po uroczystej wigilijnej kolacji, kiedy to metaliczny dźwięk dzwoneczka oznajmia jego przybycie. Gdy tylko dzieciątko się pojawia i właśnie układa prezenty pod choinką, nasze pociechy zrywają się co rychlej, by choć przez chwilę uwijające się z prezentami dzieciątko zobaczyć. Zwykle już tylko kołyszące się na wietrze firanki w otwartym oknie zwiastują, że tyle co wyfrunęło….W te radosne, rodzinne święta życzmy sobie, żeby i nam dzieciątko zostawiło pod choinką jakiś miły prezencik! Wesołych Świąt!

Pi-Gall

 

Trudne powroty

Człowiek ma to do siebie, że czasem gdzieś go nosi, gdzieś chętnie wyszedłby po pracy między ludzi. Ot, do kawiarni na popołudniowe ploteczki ze znajomymi, do kina, teatru lub na jakieś widowisko czy koncert. W Świętochłowicach mamy te możliwości dość ograniczone, ale w sąsiednim Chorzowie można już coś ciekawego wybrać, rzecz jasna prócz kina, bo te przybytki kultury jakoś w obydwu miastach jakby wymarły. Chorzów jednak ma do zaoferowania Teatr Rozrywki czy Chorzowskie Centrum Kultury, gdzie ostatnio stale się coś ciekawego dzieje. Jednak mieszkańcy Świętochłowic, a dokładnie dzielnicy Piaśniki, chcący uczestniczyć w jakimś spektaklu, muszą liczyć się z pewnymi perturbacjami, głównie ci nie zmotoryzowani. Powrót w domowe pielesze po spektaklu z miasta Chorzowa, bywa bowiem dość kłopotliwy. Kto się nie załapie na Rynku na „Jedenastkę” o godzinie 20-tej, musi na następny tramwaj poczekać do 20:30. Po godzinie dwudziestej dla naszego szacownego przewoźnika jest już godzina duchów, więc tramwaj jeździ raz na pół godziny. Brzmi to niewiarygodnie, a jednak! Taką „siurpryzę” nam tramwajarze zgotowali. Wieczorami, gdy w niektórych regionach tętni życie towarzyskie, my powinniśmy siedzieć w domu, a nie szlajać się po obcych miastach i zawracać głowę tramwajarzom, żeby łaskawie nas przewieźli. Koszmar na miarę XXI wieku, wszechogarniającego postępu technicznego i aspiracji do przynależności do cywilizowanego świata w Unii Europejskiej. W dodatku nawet wieczorem nie można liczyć na jakiekolwiek wygody, bo już po pół godzinie wystawania w okolicach dość mrocznego chorzowskiego Rynku, przyjeżdża pojedynczy wagon, więc i tłok spory. I pomyśleć, że we wszystkich innych miastach poza naszą aglomeracją śląską, śmigają nowoczesne, wygodne tramwaje równie często w godzinach popołudniowych jak i wieczornych. We Wrocławiu np. na rozkładach jazdy wzdłuż osiedli zamiast godzin odjazdu jest anons, że czas oczekiwania na kolejny tramwaj wynosi od 3 do 5 minut. U nas się nie da. Może by wprowadzić jakąś konkurencję, restrukturyzację czy inne licho, żeby tramwaje jeździły przyzwoicie i zarabiały na tym, bo na razie to wygląda, jakby kursowały z łaski, według okrojonych rozkładów jazdy i notorycznie pojedynczymi, wysłużonymi wozami. Jakieś zielone światło się i owszem pojawiło, ale abyśmy mogli godziwie i wygodnie podróżować, to musielibyśmy mieszkać w Bytomiu albo w Sosnowcu, a to jakoś nie po drodze.

Pi-Gall

 

Znakomita szyneczka z drobiu

Ostatnio pewne gremia naukowców od spraw żywieniowych podniosły larum, że spożywanie mięsa i wędlin przetworzonych jest tak samo rakotwórcze, jak palenie papierosów. Opinia nieco szokująca, bo nie dość, że nie powinniśmy palić, gustować w używkach, zwłaszcza alkoholowych, to jeszcze nie powinniśmy jeść mięska i wędlin. I jak tu żyć? Samo zresztą życie też bywa nieco problematyczne, zważywszy, czym się kończy. Co się tyczy tych wędlin przetworzonych, to w zasadzie można się zgodzić z opinią naukowców, jednak to nie sama wędlina może wywołać to okropne choróbsko, a zawarte w niej wszelkiego rodzaju „ulepszacze”. Na poparcie swej tezy posłużę się całkiem prozaicznym przykładem. Otóż w supermarkecie „Kaufland” w Chorzowie zauważyłem promocję na stoisku z wędlinami, a w jej ramach polecano „Szynkę Bartnika”. Jak zwał, tak zwał, choć przyznać trzeba, dość oryginalnie. Zwabiony ową promocją, a dokładnie przystępną ceną, nabyłem kilkanaście dekagramów owej szynczki. Ekspedientka poinformowała mnie, że jest szynka z drobiu. Może bartnicy właśnie w takiej gustują? Ponieważ niedawno zarządzono, że producent winien podać dokładny skład swego wyrobu, tenże zatroszczył się o szczegóły. Gdy, wyposażony w lupę, zająłem się lekturą owej etykiety, włos zjeżył mi się na głowie. Przytaczam jej treść w całości: „Produkt drobiowy z wieprzowiną, średnio rozdrobniony, parzony, z dodanym białkiem wieprzowym, w osłonce niejadalnej. Składniki: mięso z kurczaka 38% (sic!), woda, skórki wieprzowe, mąka ziemniaczana, sól, błonnik bambusowy, białko wieprzowe, stabilizatory: E 450, E 451, E 452, E 331, E 262, E 325, substancje zagęszczające: E 407, E 407a, E 412, przeciwutleniacze: E 316, E 301, E 330, glukoza, wzmacniacze smaku: E 621, E 635, ekstrakty przypraw-zawierają seler, aromaty-zawierają soję, hydrolizat białka sojowego, ekstrakt drożdżowy, maltodekstryna, przyprawy, substancja konserwująca E 250-może zawierać alergeny, gluten, gorczyca, mleko łącznie z laktozą, jaja, dwutlenek siarki”. Uff! Mimo tego, trochę zjadłem i przeżyłem. Nie wiem tylko czy smaczniejsze były E 450, 451, 452 itd., czy może ów enigmatycznie brzmiący „błonnik bambusowy” wespół z białkiem sojowym. Spożywanie takich rarytasów z dodatkiem 14 emulgatorów rzeczywiście może być rakotwórcze, więc w tej sytuacji – czapki z głów, drodzy naukowcy. Tylko kto nas przed zalewem tej chemii i różnorakiego paskudztwa uchroni?

Pi-Gall

 

Z deszczu pod rynnę

Podpisanie jakiejkolwiek umowy z którymkolwiek z banków, np. na prowadzenie rachunku bankowego, wiąże się na ogół z ponoszeniem mniejszych lub większych opłat za usługę. Dlatego, jeśli kogoś znuży czytanie prawniczego bełkotu na umowie lub też nie ma akurat lupy, może potem ponosić całkiem niemałe koszty. Ostatnio pani Urszula, emerytka ze Świętochłowic, właśnie padła ofiarą pewnej bankowej „promocji”. Jako długoletnia klientka Banku PKO Bank Polski, postanowiła uaktualnić bądź zmienić dotychczasowe konto bankowe, zwane „superkontem”, za którego prowadzenie od roku 2007-go płaciła 9,90 zł miesięcznie. Bywają nawet podobne rachunki bankowe prowadzone zupełnie bezpłatnie, jednak nie jest w interesie banku o tym informować, zwłaszcza emerytów. Pani Urszuli zaproponowano prowadzenie konta zwanego „bez granic”. Pracownica banku dokładnie wyliczyła wszystkie przywileje wynikające z posiadania takiego konta, a mianowicie: zero złotych za wypłaty ze wszystkich bankomatów w Polsce i na świecie, zero złotych za krajowe przelewy także do innych banków, przez telefon, internet lub w oddziale, zero złotych za kartę do konta, zero złotych za zlecenia stałe, zero złotych za usługę powiadamiania SMS-em i zero złotych za wypłatę gotówki do 300 zł przy płaceniu kartą debetową w placówkach handlowych. Pani Urszula z niejakim entuzjazmem zgodziła się na otwarcie takiego konta, nie zawracając sobie głowy postanowieniami umowy. Oprzytomnienie nastąpiło po otrzymaniu pierwszego wyciągu. Okazało się, że wszelkie te „zerowe” operacje są dostępne za, cytując informację banku: „…i to wszystko za jedyne 17,90 zł miesięcznie”. Urzędniczka w banku zapomniała o tym drobnym niuansie poinformować panią Urszulę, skutkiem czego zamiast dotychczasowe 9,90 zł, płaci teraz 17,90 zł miesięcznie, co na emerycki portfel jest kwotą dość znaczącą zważywszy, że większość z owych „zerowych” operacji jest jej zupełnie niepotrzebna. Bezduszność, a raczej pazerność banków przekracza wszelkie ludzkie wyobrażenia.

Pi-Gall

 

Syzyfowa praca

Jesień nie należy do szczególnie wyczekiwanych pór roku, jednak za sprawą całej palety barw, a nadto tych szeleszczących pod stopami liści, nie skąpi nam przecież całkiem romantycznych doznań. Tym czasem, zupełnie jak ubiegłorocznej jesieni, i tej pojawiła się w Parku im. Mieszkańców Heiloo w Świętochłowicach – Piaśnikach dzielna grupa pracowników zakładu tzw. „Utrzymania Zieleni”. Jej pracownicy dziarsko przystąpili do prac z utrzymaniem zieleni nie mającym jednak nic wspólnego, a do zmiatania spadających z drzew liści. Rzecz w tym, że nie z alejek, aby któryś z przechodniów się czasem nie pośliznął, a spod wiekowych drzew. Ponieważ tradycyjne grabki czy wiklinowe miotły dawno już poszły do lamusa, pracownicy posługują się dmuchawami z silnikami spalinowymi czyniąc nieopisany rwetes, a ostatnio także jakąś piekielną maszyną o dość dużych gabarytach, zgarniającą opadłe liście. Potem te liście zgarniają w pryzmy, a następnie ładują do ciężarówek manewrujących zgrabnie pośród drzew. W swym zapamiętaniu tak się zawzięli, że zdołali już „okurzyć” calutki park. Jest to jednak praca na tyle syzyfowa, że zanim te pryzmy uprzątnie kolejna ekipa, wiatr zdąży liście ponownie rozwiać. Może chodzi też o zapewnienie ciągłości tej znojnej pracy, trudno powiedzieć. Jest to również znój bezsensowny, gdyż usuwanie opadłych liści spod drzew porastających tereny zielone, to pozbawianie ich naturalnej ściółki, a ingerowanie w procesy natury nigdy nie wróży nic dobrego. Cały ten hałas czyni wiele szkody faunie zamieszkującej park, płoszy spacerowiczów a nadto niszczy trawę. Owa piekielna maszyna bowiem nie tylko zgrania liście, ale i zielone podłoże, co wyraźnie widać nie zdjęciu. Reasumując, poczynania te przynoszą więcej szkody niźli jakiegokolwiek pożytku i wydają się być zupełnie bezsensowne. Nasuwa się też pytanie, ile to kosztuje i kto za to wszystko płaci. Tym dziwnym poczynaniom winni się chyba zająć dendrolodzy i ekolodzy, póki te dziarskie ekipy nie ogołocą z liści jakiegoś lasu.

Pi-Gall

 

Z nieco wyższej półki

Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że zdecydowana większość z nas odczuwa czasami potrzebę wzięcia udziału w którymś z wydarzeń kulturalnych. W naszych miastach najczęściej można uczestniczyć w koncertach jakiejś kapeli czy to śląskich pieśniczek czy tzw. „szarpidrutów” czy wreszcie w popisach mnożących się wciąż kabaretów. Tych ostatnich mamy jednak w brud w prawie wszystkich programach telewizyjnych a ich ilość wcale nie jest adekwatna do jakości, więc i zapotrzebowanie nikłe. Toteż wielkie wrażenie zrobiło na mnie widowisko z nieco wyższej półki, bo z gatunku podkasanej muzy. Otóż niedawno w Chorzowskim Centrum Kultury wystawiono operetkę J. Straussa „Baron Cygański” w wykonaniu artystów Opery Śląskiej, co było gwarantem wysokiej klasy. Owo centrum, to dawniejszy Teatr Miejski, cieszący się wielkim powodzeniem już w czasach późnego Gomułki, wówczas jako Teatr Robotniczy. W okresie transformacji ustrojowej zniszczał nieco i w końcu zamknął swoje podwoje ustępując miejsca placówce handlowej, jednak udało się go wyremontować i przywrócić dawna funkcję. Aktualnie więc prezentuje się okazale, z dużą, akustyczną widownią, wspaniałym wystrojem i eleganckim foyer na pierwszym piętrze. Także publiczność idealnie wkomponowała się w ten pełen elegancji i splendoru wieczór. Panie wystrojone, w stosownych koafiurach, panowie w ciemnych marynarkach, garniturach, pod krawatami. W tym wytwornym gronie nie trudno było zapomnieć o panoszącym się na ulicach dresiarstwie, wulgaryzmach i pospolitym chamstwie, wspominając z łezką w oku dawne czasy. W repertuarze teatru jest jeszcze „Halka” S. Moniuszki w jeden z listopadowych wieczorów. Chciałoby się zaapelować do kierownictwa placówki o więcej takich spektakli, właśnie z tej nieco górnej półki, zwłaszcza, że aby uczestniczyć w tego typu doznaniach, wcale nie trzeba głęboko sięgać do kieszeni.

Pi-Gall

 

Wyziębiony tramwaj

Nasz szacowny przewoźnik „Tramwaje Śląskie” nieraz już zaskakiwał nas swą niefrasobliwością, traktując pasażerów jak intruzów czy jakieś zło konieczne. Tym razem nie chodzi już nawet o to, że w Świętochłowicach wciąż jeździmy starymi, niewygodnymi, pojedynczymi wozami, do których samo wejście nastręcza już niewyobrażalnego wysiłku osobom starszym, inwalidom czy matkom z wózkami dziecięcymi. Do wszystkich tych niedogodności doszedł ostatnio jeszcze jeden mankament. Otóż niezwykle chłodnym rankiem w ubiegłą środę na linii 17 kursował oznaczony numerem wewnętrznym 788 wóz wyjątkowo nieprzystosowany do aktualnych warunków klimatycznych. Po wejściu do jego wnętrza zaskoczył mnie panujący w tramwaju ziąb. O godzinie 7:30 temperatura wahała się w granicach 7 stopni zaledwie i taka też panowała we wnętrzu pojazdu! Po dokładnym rozejrzeniu się nietrudno było zauważyć, że nie posiada on w ogóle zamontowanych grzejników. Ot, tramwaj w sam raz na letnie upały. Skąd tramwajarze wzięli ten egzemplarz w jesienne chłody, trudno doprawdy dociec. Zastanawiam się, czy motorniczy miał w kabinie jakowyś grzejnik, czy umartwiał się wespół z pasażerami. I pomyśleć, że istnieją przepisy określające dokładnie zasady działania klimatyzacji oraz określające normy temperatury, jaka powinna panować w środkach komunikacji publicznej. W naszym grajdołku pewno nikt o nich nie słyszał a już zasady dotyczące funkcjonowania klimatyzacji brzmią jak przedni dowcip. Byle do wiosny.

Pi-Gall

 

Upadek

Tym razem nie chodzi o upadek moralny czy z wysokości, a o upadek jednej z największych firm przewozowych, mianowicie Państwowej Komunikacji Samochodowej, czyli popularnego PKS-u, oddział Katowice. Nasz czytelnik Joachim ze Świętochłowic zaplanował sobie wyjazd rekreacyjny w Pieniny, czyli do Szczawnicy i oto, czego doświadczył – Na dworcu PKS w Katowicach przy ul. P. Skargi najpierw usiłowałem zapoznać się z rozkładem jazdy, więc przyszło mi przeglądać kolejne tabliczki zawieszone na słupach, bo innego nie zauważyłem. Znalazłem połączenie do Szczawnicy o godzinie 6:40, więc postanowiłem poszukać późniejszego – bezskutecznie. Trochę mnie zaniepokoił system tychże rozkładów, gdyż tabliczki z informacją o odjazdach przyczepione były do słupów na różnych wysokościach, o różnych kolorach, kształcie i różnej wielkości czcionki, co wskazywało na jakiś swoisty nieład. W dodatki na większości tabliczek widniały enigmatyczne nazwy – Super-bus, Ekspres-bus , Bla-bus, Wojtek-bus i tym podobne. Wiedziony złym przeczuciem udałem się jednak do kasy aby kupić bilet do Szczawnicy na kurs o bladym świcie. Miła pani oświadczyła, że biletu nie może mi sprzedać, bo nie wiadomo czy…autobus pojedzie! Po bliższą informacje wysłała mnie do dyżurnej ruchu, która stwierdziła, że pojedzie, bo do 16-go września jeździ, a innych połączeń do Szczawnicy nie ma. Bilet natomiast, nie wiadomo w jakiej cenie, należy kupić u kierowcy. Po ponownym przestudiowaniu tabliczki z rozkładem stwierdziłem, że jest to także „bus”. Nie mając biletu, zawierzając jedynie pani dyżurnej ruchu, poczułem wielki dyskomfort, bo o nuż nie pojedzie, gdy się okaże, że pasażerów nie wielu? Albo odwrotnie, może się zdarzyć przypadkowo jakaś grupa studentów pragnących spenetrować Pieniny i będziemy walczyć o miejsce w busie? Ponadto, czym powrócę, skoro jeździ tylko do 16 września? Zupełnie zdesperowany, błądząc jeszcze po owym „dworcu” odkryłem, że dawnym

PKS-em mogę pojechać jedynie do Zielonej Góry lub Częstochowy, natomiast cała reszta, to przewoźnicy prywatni, także PKS, tyle, że Prywatna Komunikacja Samochodowa. Tak się zwą, co za zbieg okoliczności! Firma prywatna, wiadomo, musi dbać o interes, więc jeździ tam, gdzie to się opłaca i jest frekwencja. Na przykład do Krakowa, gdzie pociągiem nie sposób szybko dojechać, naliczyłem około 30 kursów. Coraz częściej słychać o likwidacji kolejnych połączeń kolejowych, bo się nie opłaca. Okazuje się, że autobusów także to dotyczy. W czasach słusznie minionych PKS-em można było dojechać do każdego bez mała miasta. Do Szczawnicy, jakby nie było atrakcyjnego kurortu, były cztery kursy dziennie. Wówczas o dziwo, wszystkim się opłacało. I komu to przeszkadzało? Można odnieść wrażenie, że nasi szacowni przewoźnicy byli by najbardziej ukontentowani, gdybyśmy siedzieli w domu, nie włócząc się po próżnicy.

Pi-Gall

 

Pieski żywot

Pośród wszystkich naszych skrzydlatych czy czworonożnych przyjaciół, bez wątpienia uprzywilejowaną pozycję zajmuje niezmiennie pies. Ani kolorowe rybki, papużki, puszyste kotki czy popularne wśród dzieciaków chomiki i żółwiki, nie są w stanie mu tej pozycji odebrać. Może także dlatego, że pies obdarza nas zupełnie bezinteresownie dozgonną przyjaźnią. Pies, w zależności od okoliczności, pomieszkuje zwykle w budzie w przydomowym obejściu albo też zwyczajnie dzieli z nami mieszkanie. Okazuje się jednak, że psa można też trzymać na…balkonie. Taki zwyczaj wprowadził właśnie jeden z lokatorów bloków mieszkalnych przy ul. Powstańców Śląskich w Świętochłowicach – Piaśnikach. Balkonów w blokach niewiele, bo pięć zaledwie na całej długości i akurat na owego pieska popadło. Sympatyczny skądinąd zwierzak nie reprezentuje wszakże jakiejś psiej elity z rodowodem, toteż zachowuje się dość niesfornie, dysponując przy tym jak na swój niepozorny wzrost, niezwykle donośnym głosem. Głośne ujadanie bądź budzi mieszkańców bladym świtem, bądź też rozlega się wieczorami. Którejś nocy było ono na tyle uporczywe, że co niektórzy lokatorzy imali się różnych sposobów, by dokazującego zwierzaka uspokoić. Bezskutecznie. Za dnia piesek reaguje żywo na wszystko co dzieje się na zewnątrz, a szczególnie na widok któregoś z pobratymców, wyprowadzanych akurat na spacer. Trudno się zwierzęciu dziwić, bo być może doskwiera mu czasem na tyn balkonie samotność, pragnienie czy wieczorny chłód. Dziwić natomiast należy się jego właścicielom. Nie wiadomo, czy zostawiają pieska na balkonie wychodząc z domu czy też przetrzymują go tam, by się nieco przewietrzył lub nie nastręczał się zbytnio domownikom. Jakby nie było, nie sposób wytłumaczyć faktu, dlaczego jedynie oni pozostają głusi na głośne ujadanie swego pupila. Dobrze byłoby zająć się nieco pieskiem, okazać mu odrobinę czułości i miast lokować na balkonie, wyjść choć na krótki spacer a wszystko wróci do normy. Mieszkańcy na to liczą.

Pi-Gall

 

W sukurs kolejnym uczniom

Pani Agnieszka, zaliczająca się do grona stałych klientek Miejskiej Biblioteki Publicznej w Świętochłowicach, a z racji miejsca zamieszkania do jej filii przy ul. Chorzowskiej w37 w Piaśnikach, odnotowała z niemałą satysfakcją, że zapoczątkowana przed laty przez świętochłowickie bibliotekarki sprzedaż książek na zasadach komisu, prowadzona jest nadal. A chodzi o możliwość zarówno kupna jak i sprzedaży podręczników szkolnych, służących do nauki w szkołach podstawowych, liceach czy ponad gimnazjalnych. Ku miłemu zaskoczeniu rodziców, zwłaszcza mających dwoje czy troje dzieci, komplet książek do podstawówki lub gimnazjum można już nabyć za kilkadziesiąt złotych. Biorąc pod uwagę fakt, że taki komplet nowych podręczników, to wydatek kilkuset złotych, można mówić o nietuzinkowej oszczędności. Pojedynczy egzemplarz można tu kupić za przysłowiową złotówkę, a najdroższe książki, z reguły te do nauki języków obcych , nie przekraczają 20 zł. Generalnie ustalono, że cena sprzedaży na zasadach komisu nie może przekraczać 70% ceny rynkowej. Dodatkowo uczniowie maja możliwość pozostawiania w komis zbędnych już książek i zarobienia tym sposobem kilku złotych, gdy znajdą się na nie nabywcy. Nie dziwota, że półki uginają się od książek, a że ich rotacja wciąż jest niemała, biblioteka postanowiła pobierać 10% wartości od każdego egzemplarza i za uzyskane tym sposobem pieniążki dokonać zakupu nowych książek. Tylko przyklasnąć takiej inicjatywie, dzięki której rodzice sporo zaoszczędzą a biblioteka zyska kilka nowych tytułów. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pewien szkopuł uniemożliwiający przyjęcia wielu książek. To mianowicie permanentnie zmieniające się programy nauczania – ubolewa pani Agnieszka.

Pi-Gall

 

Dzwon zamilkł ponownie

Srebrzysty dzwon, zawieszony u powały jednego z najznakomitszych chorzowskich lokali gastronomicznych, uświetniający swym donośnym dźwiękiem co bardziej podniosłe uroczystości, znienacka zamilkł. I nie pomogą tu zabiegi nawet najzdolniejszego ludwisarza, gdyż to nie usterka ów dzwon unieruchomiła, a plajta. I to już druga w przeciągu kilku lat. Do poprzedniej doszło w połowie roku 2011. W niespełna rok po zamknięciu lokalu nowi właściciele przystąpili z pasją do wznowienia działalności, i niestety, po kilku zaledwie latach kolejny krach. Może i postępująca pauperyzacja naszej lokalnej społeczności powoduje, że z rzadka wybieramy się do lokalu na obiad czy spotkanie towarzyskie, niemniej łza się w oku kręci na samą myśl, że plajtuje ostatni chyba chorzowski lokal z długoletnią tradycją. Funkcjonował on już w głębokim PRL-u wespół z „Magnolią” czy „Goplaną” na sąsiedniej Wolce, gdzie odbywały się dancingi z prawdziwego zdarzenia, wspominane z rozrzewnieniem po dziś dzień przez przedstawicieli pewnej grupy wiekowej. I o dziwo, nieraz trzeba było użyć wręcz fortelu, by się dostać do środka, taka bywała wówczas frekwencja. „Pod dzwonem” także można było potańczyć w rytm szlagierów przygrywanych w czwartki i w weekendy przez zespół muzyczny na żywo, a nade wszystko zawsze można było smacznie zjeść, nawet w czasach wczesnego Gomułki. Ostatnimi czasy rzeczony dzwon rozbrzmiewał coraz rzadziej a zespół muzyczny zastąpił z czasem didżej, czyniący za sprawą mocy wzmacniaczy nieopisany rwetes, zarówno z okazji okolicznościowej biesiady, wieczorku czy zabawy. Mimo znakomitego wystroju lokalu, imprezy te nie miały już dawnego splendoru, szyku i klimatu, jednak gromadziły zwykle komplet gości, a pląsom sprzyjał ogromny parkiet. I być może działo by się tak po dziś dzień, gdyby nie to, że raptem większość uczestników tych imprez zaczęła gromadzić się przed lokalem, by móc zapalić papierosa. To krucjata antynikotynowych fobów wygnała gości na trotuar. Ponieważ stawało się to niezwykle uciążliwe, tychże gości zwyczajnie zaczęło ubywać. Właściciele lokalu, ani poprzedni ani aktualni, nie zdecydowali się na wydzielenie miejsca dla palących, mimo że pozwala na takie rozwiązanie jego powierzchnia i imponująca wręcz kubatura. Nie wiadomo gdzie szukać przyczyny plajty, ale niewątpliwie moda na zakazy jest jedną z nich. Jestem prawie przekonany, podobnie jak liczne grono byłych konsumentów, że coś się jeszcze odmieni, że ktoś wpadnie na pomysł uatrakcyjnienia pobytu w lokalu, że znajdzie radę na ograniczanie swobód konsumentów i że w efekcie tego wszystkiego srebrzysty dzwon znów zabrzmi. Byle nie w szmateksie czy kolejnym banku.

Pi-Gall

 

W trosce o spacerowiczów

Chcąc skorzystać z ciepłych, słonecznych dni, najlepiej wybrać się na relaksujący spacer. Najstosowniej zaś w jakieś zaciszne miejsce, z dala od miejskiego gwaru, czyli do pobliskiego parku. Czego jak czego, ale parków w Świętochłowicach mamy kilka, z których najbardziej rozległy i najchętniej przez mieszkańców odwiedzany, to bez wątpienia leżący na terenie Ośrodka Sportu i Rekreacji „Skałka”. Ostatnio jednak udający się na spacer aleją parkową w głąb „Skałki”, bacznie muszą zwracać uwagę na… ruch samochodowy. Wzdłuż alei kierowcy zwykli bowiem parkować swe auta, co wiąże się także z koniecznością wykonywania w tym celu wielu manewrów, więc ruch tam bywa zwykle całkiem spory, o spalinach nie wspominając. Wśród zmotoryzowanych są nie tylko udający się potem na spacer, ale także chętni odwiedzenia znajdującej się nieopodal letniej restauracji, czy amatorzy wodnych atrakcji, przybywający także spoza rejonu naszego miasta. Wydaje się, że aleja parkowa nie jest jednak przeznaczona do takiego ruchu pojazdów zwłaszcza, że poruszają się po niej liczni spacerowicze, rodzice z dziećmi czy dziadkowie z biegającymi i jeżdżącymi na rowerkach wnuczętami. W tej sytuacji ich poczucie bezpieczeństwa może okazać się nieco złudne. Dobrze byłoby w jakiś rozsądny sposób spowodować ograniczenie ruchu wzdłuż parkowych alejek, wydzielając miejsca parkingowe nieopodal „Skałki”, chociażby w przyległym do parku rejonie czy na poboczach ul. Bytomskiej i Powstańców Śląskich. Przecież to tak niewiele.

Pi-Gall

 

Afisze w niełasce

Ogłoszenia informujące o mających się odbyć wszelkich wydarzeniach kulturalnych, zwłaszcza imprezach plenerowych, koncertach, spektaklach teatralnych i tym podobnych, anonsowane bywają zwykle w prasie. We współczesnym świecie tego typu wieści przekazywane są też za pośrednictwem telefonii komórkowej i internetu. Ponieważ jednak nade wszystko liczy się słowo pisane, całkiem dobrze wciąż prezentują się afisze. Niektóre z nich bywają nawet wysoko oceniane pośród konkurujących pomiędzy sobą grafików umieszczających swe prace na licznych konkursach, wystawach czy biennale. Pomijając wiekopomne dokonania niektórych artystów, chodzi głównie o afisze bardziej pospolite, dotyczące wydarzeń dnia codziennego i bynajmniej nie aspirujące do zdobycia jakichkolwiek laurów. A te zwykle umieszcza się na przeznaczonych do tego celu popularnych slupach ogłoszeniowych. Na jednym z nich, w rejonie chorzowskiego Rynku, zawsze widnieją aktualne afisze informujące głównie o planowanych wydarzeniach kulturalnych. W Świętochłowicach zaś ostatnio słupy takie popadły jakby w niełaskę. Zarówno słup stojący od lat u zbiegu ul. Korfantego i Powstańców Śląskich w Piaśnikach, jak i drugi, zlokalizowany w pobliżu przystanku tramwajowego przy ul. Chorzowskiej, został przez kogoś jakby zawłaszczony. Widnieje tam bowiem naklejona wokół słupów informacja, że umieszczanie nań ogłoszeń jest płatne! Zgodnie z tym wymogiem należy się wpierw skontaktować telefonicznie z podanym w anonsie numerem. Rozlepianie afiszy czy ogłoszeń w witrynach sklepowych lub na szybach wiat przystanków komunikacji miejskiej jest i nielegalne i zabronione, a w tym ostatnim przypadku wręcz niemożliwe, ponieważ szyby w zdecydowanej większości wiat dawno już wytłukli wandale. Wzmiankowane słupy wydają się więc wciąż najstosowniejszymi. Pozostaje tylko pytanie od kiedy, komu, dlaczego i ile należy wysupłać, by słup nadal służył swemu przypisanemu celowi.

Pi-Gall

 

 

Schody bez podjazdu

Osiedla mieszkaniowe na terenie Świętochłowic stale nam pięknieją, o czym z nieskrywaną satysfakcją donoszą mieszkańcy, zwłaszcza osiedla w Piaśnikach, pomiędzy ul, Korfantego, Zubrzyckiego i Powstańców Śląskich. Odnowione elewacje budynków w pastelowych barwach, zadbane tereny zielone, gdzieniegdzie rabatki z kolorowym kwieciem, nowe nawierzchnie dróżek i alejek osiedlowych. Ostatnio zabrano się także za zdewastowane schody wiodące do Parku im. Mieszkańców Heiloo. Stare, o zupełnie wyszczerbionych stopniach, zastąpiono nowymi, wygodnymi schodami o dwóch ciągach, jednym z poziomu osiedlowej alejki i drugim, do poziomu ul. Zubrzyckiego. Jeżeli w tym drugim ciągu mamy i wygodne schody i równie wygodny podjazd do wózków dziecięcych (zdj.1), to w pierwszym ciągu schodów, tego od osiedlowej alejki, już takiego podjazdu nie ma, a obok starych schodów był i nikomu nie wadził, a wręcz przeciwnie. Nowe schody i owszem, ładne, wygodne i szerokie, ale bez podjazdu dla wózków dziecięcych. (zdj.2) Rzecz to niesłychana, bo całe rzesze młodych mam zwykłych ze swymi pociechami jeździć do parku, teraz napotka na trudności. Można by rzec, jak w pewnym porzekadle: „żarty się skończyły, zaczęły się schody”, tylko, że żart to co najmniej nie na miejscu. Być może wykonawca schodów doszedł do wniosku, że skoro obok jest ścieżka rowerowa z podjazdem, to i mamy wnet się uwiną z wózkami na tejże ścieżce. Ponieważ rowerzyści, zwłaszcza ci młodsi, zwykli na tym podjeździe nieco zaszarżować, może więc być nieciekawie. Pewno „majster” od schodów nie chciałby słyszeć złorzeczeń mam tachających swe wózki po rzeczonych schodach.

Pi-Gall

 

Kosztowna usługa

Niejednokrotnie zdarza nam się paść ofiarą tak zwanej złośliwości rzeczy martwych. Ot, znienacka coś się potłucze, pęknie, zatnie czy połamie i kłopot gotowy. Mieszkaniec Świętochłowic, pan Maciej, dostąpił właśnie jednego z takich niespodziewanych przypadków. Wychodząc z domu zamykał właśnie drzwi na klucz, którą to prozaiczną czynność wykonywał od lat niemal machinalnie, a tu trach! Połamał się klucz, którego końcówka utknęła we wnętrzu zamka, czyniąc go zupełnie nieprzydatnym. Pozostało zamknąć mieszkanie na zapasowy zamek i czym prędzej rozejrzeć się za ślusarzem zwłaszcza, że ów fatalny przypadek unieruchomił zamek główny. Z usługami u nas nie najlepiej, więc pan Maciej bardzo się ucieszył, gdy po powrocie do domu znalazł w internecie ofertę pogotowia ślusarskiego, i to z siedzibą w swoim mieście. Anons zapewniał o całodobowym dyżurze fachowej, na wskroś profesjonalnej ekipy speców, którzy niezwłocznie po wezwaniu spieszą w sukurs. Z oferty wynikało także, że pracownicy pogotowia, stanowiący młodą, prężną kadrę, są w stanie sprostać każdemu wezwaniu, a swą pracę traktują bez mała jak powołanie. Niema dla nich ważniejszej sprawy, jak tylko bezgraniczna chęć niesienia fachowej pomocy. Pan Maciej rychło jednak sposępniał, gdy panienka po drugiej stronie słuchawki bez chwili wahania wyrecytowała, że usługa kosztuje 150 zł, natomiast wkładka do uszkodzonego zamka również około 150 zł, przy czym zupełnie jej nie interesowało czy nie można do mieszkania wejść, czy też wyjść z niego. Wobec perspektywy wysupłania co najmniej 300 złociszy, bo nie wiadomo czy nie należy jeszcze dodać kosztu dojazdu, nasz delikwent postanowił rozejrzeć się za może nie tak prężnym i profesjonalnym, ale mniej ceniącym się ślusarzem. Jeżeli komuś przydarzy się nagła awaria zamka , która uniemożliwi wejście do mieszkania lub odwrotnie, to profesjonale pogotowie ślusarskie, zdające się specjalizować właśnie w takich przypadkach, niechybnie skasuje go na rzeczone trzy stówy. I pomyśleć, że cena całkiem przyzwoitego, kompletnego zamka w chorzowskiej „Gerdzie” zaczyna się od 49 złotych.

Pi-Gall

 

Pozostało kino domowe

Dynamiczny rozwój techniki przekazu niewątpliwie przyczynił się do takiego spowszechnienia telewizji, że jej programy docierają już niemal do każdego gospodarstwa domowego. Liczne platformy cyfrowe, sieci kablowe czy rozpowszechniane także cyfrowej telewizji naziemnej powoduje, że coraz rzadziej wybieramy się do kina z prawdziwego zdarzenia, poprzestając niejednokrotnie na instalacji tak zwanego kina domowego. Coraz trudniej jednak o dobry film w telewizji, która najczęściej ma do zaoferowania wyświechtane produkcje klasy „B” i liczne pospolite gnioty, chyba, że pokusimy się na dostęp do kanałów filmowych za dodatkową opłatą. Aby obejrzeć dobry film, trzeba się jednak wybrać do kina, ulec panującemu tam nastrojowi, oddać się w skupieniu śledzeniu akcji. Niestety, ani w Chorzowie ani w Świętochłowicach, już takiej możliwości nie mamy. Ostatnim upadłym z działających kin była chorzowska „Panorama”. Aż trudno pojąć, że wydział kultury Urzędu Miasta nie zdołał pozyskać funduszy ani na remont ostatniego kina w mieście, ani na zapewnienie mu dalszego funkcjonowania, ani też nie zdołał dojść do porozumienia w tych kwestiach z właścicielem budynku. Oby tylko nie zanosiło się na kolejny szmateks. W czasach słusznie minionych obok „Panoramy” była jeszcze „Polonia”, nieco poniżej „Colosseum”, a w pobliżu parku „Pionier”, wyświetlający filmy non-stop. I wszędzie były kolejki do kas, a rentowność zapewniały wpływy ze sprzedaży biletów. Podobnie w Świętochłowicach, gdzie w jednym pomieszczeniu po sali kinowej sprzedaje się teraz porcelanę, a w drugim do niedawna cement, póki go nie wyburzono. Mamy oczywiście multipleksy, ale nie każdemu po drodze do odległej Rudy Śląskiej czy Katowic, i nie każdy potrafi się skupić, czy ulec odpowiedniemu nastrojowi wśród gremialnej konsumpcji popcornu i coca-coli. Zwłaszcza nie przywykły do tego osoby starsze, które bywają mniej skore do małpowania obyczajów zza oceanu. Warto jeszcze wspomnieć, że budynek byłej chorzowskiej „Panoramy” może się poszczycić prawie stu letnią historią i nikt pewno nie był w stanie przewidzieć, że to nie jego dziejowe zawirowania, a urzędnicza niemoc i bezradność doprowadzą do takiego stanu rzeczy.

Pi-Gall

 

Wielkanoc z odrobiną nostalgii

Bywa często, że w okresie kolejnych świąt wracamy pamięcią do tych spędzonych w gronie najbliższych w okresie dzieciństwa. Ich niezapomniana atmosfera skłania nas do pielęgnowania wyniesionych z tamtych lat tradycji z wyjątkową pieczołowitością, a mimo to czasem trudno odtworzyć dziś ówczesny, szczególny nastrój. Nawet okres poprzedzający Święta Wielkanocne, gdy wszyscy domownicy zaprzątnięci byli całym szeregiem zajęć związanych z ich przygotowaniem, miewał w sobie coś niezwykłego. Wpierw cechowały go generalne porządki. Wysprzątany winien być każdy kąt, wytrzepane mozolnie dywany, starannie umyte okna, połyskujące świeżością meble. Z co niektórych półek zdejmowano kryształowe wazony, kielichy, karafki, czy cukiernice, gromadzone mozolnie przed laty zgodnie z ówczesnym trendem, poddając je gruntownemu odświeżeniu, by nabrały nowego blasku. Gdy wreszcie uporano się z porządkami a w oknach zawisły pachnące krochmalem firany, panował już zwykle podniosły nastrój. Trochę nerwowości przysparzały jeszcze świąteczne zakupy, bo jeżeli z nabyciem okolicznościowych słodkości, wypieków czy mięska na pieczeń nie było większych kłopotów, to zdobycie świątecznych wędzonek nastręczało już pewnych trudności. Jakoś to się jednak zawsze udawało i w końcu po tych wszystkich znojach nadchodziła pora na chwilę wyciszenia i zadumy w kościelnych murach a także „uporządkowania” własnego sumienia. Ja już ulegałem zwykle świątecznemu nastrojowi, gdy wracając z kościoła dzierżyłem w dłoni starannie ozdobiony wiklinowy koszyczek z poświęconymi świątecznymi wiktuałami. Wielkanoc spędzaliśmy w gronie dziadków i wujostwa głównie z tego powodu, że zamieszkiwali oni w wygodnym domu, oddzieleni jedynie ścianą, identycznie jak we współczesnych bliźniakach. Dom ów otaczał także przeogromny ogród, co nie było bez znaczenia przy sprzyjającej pogodzie. Ponieważ byłem hołubiony zwłaszcza przez babcię i jej siostrę, ciocię zza ściany, często lokowano mnie w ich wielgachnym domu już na kilka dni przed świętami. Mogłem wówczas obserwować całą przedświąteczną krzątaninę, bądź w niej uczestniczyć, zwłaszcza przy porządkowaniu ogrodu. Do pielenia grządek jednak się zbytnio nie paliłem, bo zwykle miast starannie pielęgnowanych sadzonek, wpierw wyrastały chwasty. W wydzielonej części ogrodu pomieszkiwało kilkanaście kur, kaczek i królików w klatce, z których dwa najdorodniejsze były już po wyroku. Najchętniej towarzyszyłem babci w drodze do pobliskiej piekarni, dokąd zanosiła własnoręcznie sporządzone świąteczne kołacze, umieszczone w sporych rozmiarów blaszanych foremkach. Z gotowych już wypieków udawało mi się czasem coś cichcem skubnąć, pomimo przestrzeganego rygorystycznie postu. Dawał się on szczególnie we znaki, gdy uchylając drzwi spiżarni spostrzegłem tam dyndające na sznurkach wędzonki. Gdy przyszła pora na malowanie jajek, dziadek imał się wypróbowanego od lat a jakże prostego sposobu – gotował jajka w łupinach z cebuli, co nadawało im jednolity, brązowy kolor. Zwieńczenie tej wielkiej krzątaniny stanowiło uroczyste Alleluja, intonowane radośnie w świąteczny poranek w kościelnych murach, zwykle przy współudziale górniczej orkiestry dętej. Wychodzący po mszy z kościoła często składali sobie wzajemne życzenia, czemu sprzyjał panujący wokół radosny nastrój, skoro dziś „…żyw jest śmierci zwyciężyciel”. Wielkanocne śniadanie rozpoczynano tradycyjnie od święconki i składaniu sobie życzeń. Gosposie uwijały się wpierw przy nakryciu stołu udekorowanego baziami i żółtym kwieciem, na którym ustawiano   świąteczne wędzonki, barwne jajka i marcepanowe zajączki. W trakcie świątecznego obiadu na półmisku pojawiała się przyrumieniona gąska, a wszystkiemu zwykle towarzyszyły tarte kluki i odrobina czerwonej kapusty. Po tak sutym obiedzie udawano się na dłuższy spacer, w trakcie którego panowie zaglądali chyłkiem do stojącej pośrodku ogrodu altanki, głównie za sprawą serwowanej tam przez dziadka pysznej naleweczki. Ja zaś często znajdowałem pośród trawy świąteczne jajka, które ku mej uciesze podrzucał tam dyskretnie dziadek, przypisując tą rolę zajączkowi. Nie mogłem jakoś dopatrzyć się związku pomiędzy zajączkiem a jajkami, chociaż drobne prezenty świąteczne, najczęściej słodycze, także przynosił zajączek. W drugi dzień świąt, zazwyczaj już mniej kameralny z uwagi na pojawiających się gości i niejakie zamieszanie spowodowane śmigusem – dyngusem, na stole pojawiały się owe króliki, które nie z własnej woli wcześniej opuściły klatkę. Nastanie pory podwieczorku zwiastował niezmiennie zapach parzonej kawy podawanej w porcelanowym dzbanku, oczywiście w towarzystwie wszystkich pysznych wielkanocnych bab i kołaczy. Nie popadając w zbytnią melancholię, bo to przecie szczególnie radosne święta, cieszmy się, póki i my możemy przy świątecznym stole stworzyć niezapomnianą, rodzinna atmosferę. Wesołego Alleluja!

Pi-Gall

 

Przydatna lektura

Coraz częściej słychać ostatnimi czasy utyskiwania na postępujący zanik dobrych obyczajów. Zwłaszcza przedstawicielom młodego pokolenia zarzuca się, że w wielu sytuacjach nie potrafią się oni należycie zachować w miejscach publicznych, w szkole a nawet w domu. Wystarczy przyjrzeć się chociażby młodzieży przebywającej akurat w luźnej grupie: kotłujący się tłum, wzajemne popychanie, przekrzykiwanie, kończące się zwykle ogłuszającym zgiełkiem, zakłócającym spokój. Od licznych wulgaryzmów językowych, równie popularnych wśród młodzieży płci obojga, dosłownie uszy puchną. Każdy się rozpycha, robi co chce, a tak proste i ułatwiające życie słowa, jak proszę, dziękuję, przepraszam, słyszy się coraz rzadziej. Agresja, niedbalstwo, obelżywe słowa i pospolite chamstwo panoszy się na ulicach. Trudno wymagać od młodych poszanowania dla starszych, ochrony słabszych przed silniejszymi, udzielenia pomocy potrzebującym i godnego człowieka zachowania w każdej sytuacji, skoro nawet o ustąpieniu starszemu miejsca w tramwaju nie ma co marzyć. Skąd zresztą młodzież ma czerpać właściwe wzorce ogłady, skoro dzisiejsze średnie pokolenie rodziców i wychowawców nie ma czasu albo nie potrafi właściwie wychowywać swych podopiecznych, często nie dbając o dobre maniery lub ich po prostu nie posiadając. Zaradzić nieco mogłaby temu problemowi uważna lektura pewnego poradnika zatytułowanego „Jak wychować dżentelmena, czyli przewodnik ogłady na nieokrzesane dziecinne lata waszego syna”, jaki znaleźć można w jednej z chorzowskich księgarń. Pewno, że nie jest to lektura powszechna, ponieważ nie trudno też spotkać pośród ludzi dobrze wychowanych, układną, wesołą i kulturalną młodzież. Są takie środowiska, w których kultywuje się wzorcowe maniery, stawiając sobie za cel dobre wychowanie, wysoką kulturę bycia, dobry gust i takt. Można wyrazić nadzieję, że pilne studiowanie cytowanego poradnika co rychlej powiększy ich grono. Gdyby zaś sama lektura okazała się niewystarczająca, to warto także odnotować, że niektóre firmy, uniwersytety czy szkoły służą pomocą innym, organizując w trosce o savoir-vivre kursy dobrego wychowania. I pomyśleć, że kursy takie były onegdaj prowadzone w każdym ogólniaku a uczestnictwo w nich obowiązkowe.

Pi-Gall

 

Chrupiące bułeczki

 Dawno temu, w czasach głębokiego PRL-u, ktoś wpadł na pomysł, aby uprzemysłowić rzemiosło piekarnicze i małe rzemieślnicze piekarnie zastąpić piekarniami zwanymi „Gigant”. By nikomu chlebka nie zabrakło, piekarnie Gigant produkowały go taśmowo, jednak jego jakość pozostawiała wiele do życzenia. Wskutek tego liczne rzesze konsumentów coraz głośniej zaczęły się domagać chrupiących bułeczek i wnet, nawet za poparciem paru polityków, piekarnie giganty zlikwidowano, a niedługo potem pojawiły się owe chrupiące bułeczki. Królowały jednak na rynku dopóty, dopóki nie zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu supermarkety, które rychło wprowadziły na rynek własne wyroby, wypiekane na miejscu. Jest tajemnicą poliszynela, że sporządza się je z ciasta wprzódy głęboko zamrożonego i owa bułeczka zanim w wyniku działania elektrycznych grzałek, polepszaczy i spulchniaczy nabierze odpowiedniego kształtu, jest wielkości pięciozłotówki. Czasem wychodzi z tego coś na podobieństwo kajzerki, jednak wymarzone „chrupiące bułeczki”, które serwuje ostatnio chorzowski „Kaufland” przy ul. Katowickiej, do spożycia się w zasadzie nie nadają. Spieczona, twarda powłoka zawiera szaro-bura masę o konsystencji brykietu, sprawiając kłopoty z konsumpcją nawet osobom o nieskazitelnym uzębieniu. Kupno takiego „wypieku”, choć niedrogiego, to pieniążki wyrzucone w błoto. Zanim zatrudnione tam panienki zajmujące się jednocześnie wypiekami, wykładaniem towaru, obsługą kas itp. nie przyłożą się solennie do tego zadania lub nie poddadzą się odpowiedniemu szkoleniu, warto się zaopatrzyć w kajzerki w piekarniach rzemieślniczych. Nieco drożej, ale i zdrowiej i smaczniej.

Pi-Gall

 

Na zdrowie pań

Z natury rzeczy lubimy przywiązywać się do wszelakich tradycji i kultywować je potem przez długie lata w życiu codziennym, a szczególnie w trakcie celebrowania różnorakich rocznic, okolicznościowych uroczystości czy świąt. I choć w niektórych przypadkach do końca nie wiadomo, skąd się te tradycje wzięły, to niezmiennie jesteśmy im wierni, gdyż są one wyrazem przywiązania czy to do danego miejsca, czy pewnej grupy społecznej. Ostatnio z tymi zakorzenionymi tradycjami bywa dość różnie, gdyż ochoczo zaczęliśmy sięgać po zupełnie obce wzorce, nie mające wiele wspólnego z naszą rodzimą tradycją, jak chociażby czczenie św. Walentego czy Patryka, urządzanie barwnych korowodów w trakcie niedawno przywróconego święta Trzech Króli lub latanie z wydrążoną dynią i kolorowymi balonikami przed Świętem Zmarłych. Ciekawa bywa także tradycja obchodzenia 8-go marca Dnia Kobiet. Nie wiadomo dokładnie kiedy i za czyją sprawą zaczęto ją u nas celebrować. Wiadomo wszakże, że z tak zwaną zachodnią cywilizacją ma niewiele wspólnego. Niemniej skoro od dziesięcioleci jest w naszym społeczeństwie zakorzeniona, to dlaczego Święta Kobiet nie obchodzić? Rzecz jasna, wspominając owe siermiężne dziesięciolecia, trudno nie pamiętać o szeregu dość paradoksalnych sytuacji, do jakich wówczas w trakcie tego radosnego dnia dochodziło. Z reguły wpierw zbierał się w danym zakładzie „Aktyw”, by sprawiedliwie rozdzielić pomiędzy żeńską część załogi po tulipanie, paczce kawy lub nylonowych rajstop, bądź po bilecie na jakiś atrakcyjny spektakl. Potem już mniej oficjalnie męska część załogi wręczała po goździku koleżankom biurowym, które z wdzięczności serwowały kolegom kawę, ciastka i wódkę czystą. W efekcie tej celebry można było czasem spotkać w tym szczególnym dniu zapóźnionego pana, wracającego do domu „na ryju” i ze zwiędłem goździkiem w dłoni. Tego typu sytuacje należą już oczywiście w naszym wyedukowanym, kulturalnym i ze wszech miar europejskim społeczeństwie do przeszłości. Mimo to, liczne rzesze malkontentów utożsamiają obchody Dnia Kobiet wyłącznie z okresem słusznie minionym, więc z gruntu rzeczy należałoby zaprzestać jego obchodzenia. Nie wydaje się to jednak być zasadnym argumentem. Traktowanie płci nadobnej z należytym szacunkiem w ciągu całego roku, a nie tylko owego marcowego dnia, nie podlega żadnej kwestii. Jednak wręczając którejkolwiek Ewie symboliczny bukiet kwiatów z okazji Dnia Kobiet, zapewne przysporzy jej wiele radości.

Pi-Gall

 

Schludnie i kolorowo

Odwiedzając jedno ze świętochłowickich osiedli mieszkaniowych w rejonie ul. Powstańców Śląskich i Korfantego, trudno nie zauważyć, jak wiele się tu zmieniło. Kilkudziesięcioletnie bloki powstałe w okresie głębokiego PRL-u nie przygnębiają już widoku swą szarzyzną, kojarzącą się onegdaj z okresem słusznie minionym. W wyniku prowadzonych systematycznie prac remontowych elewacje budynków pokryto okładziną z płyt styropianowych, pomalowanych następnie w kilku pastelowych barwach, jakże miłych dla oka. Rozwiązanie takie ma podwójne znaczenie, gdyż prócz walorów estetycznych stanowi także ocieplenie budynków, zapewniające wydatne zmniejszenie strat ciepła podczas okresu grzewczego. W międzyczasie także wyremontowano i poszerzono osiedlowe uliczki, kładąc kres uciążliwemu parkowaniu samochodów na trawnikach, oraz wytyczono nowe chodniki. Wszystko to pośród wybujałej w ciągu lat zieleni. Większością terenu i posadowionymi na nim budynkami zarządza Świętochłowicka Spółdzielnia Mieszkaniowa, więc można się pokusić o stwierdzenie, że dobry to gospodarz. Zawsze to miło wracać ze szkoły, uczelni czy zakładu pracy na swoje osiedle, jeśli jest tu schludnie, kolorowo a także zielono, no bo wiosna przecież tuż, tuż.

 

Pi-Gall

 

Czytajmy ulotki

Miewamy ostatnio coraz bardziej nieograniczony dostęp do całego szeregu lekarstw oferowanych bez recepty. Niektóre z nich, jeśli zawierzyć telewizyjnej reklamie, mają wręcz cudowne właściwości i w mig wyleczą nas z każdej dolegliwości. Dolegliwość pana Mariana, jednego z mieszkańców Świętochłowic, była dość prozaiczna, mianowicie od szeregu lat dokucza mu odcisk umiejscowiony na stopie, powodujący wciąż bolesne zrogowacenie naskórka, utrudniające chodzenie. Stosowanie najróżniejszych metod pozbycia się tej uciążliwości okazało się mało skuteczne zwłaszcza, że według opinii lekarza radykalnym środkiem pozostaje jedynie chirurgiczne usunięcie. Póki co, pan Marian odkrył przypadkiem pewien specyfik, którego stosowanie powoduje złuszczanie zgrubiałego naskórka, dającego się w wyniku takiej kuracji z łatwością usunąć. W jednej ze świętochłowickich aptek zakupił więc ów płyn stosowany na skórę. Ponieważ jednak zawiera on kwas mlekowy i salicylowy, postanowił się upewnić, czy nie spowoduje to jakiś perturbacji u osób z podwyższonym poziomem cukru we krwi, do jakich się zalicza. „Pani magister”, jak zwykliśmy się zwracać do personelu aptecznego odparła, że jest to bez znaczenia. Po zużyciu buteleczki kolejną zakupił w innej aptece, ponawiając pytanie, czy może bezpiecznie stosować ów płyn mając podwyższony poziom glukozy i znów „Pani magister” po obejrzeniu opakowania stwierdziła, że nie ma to znaczenia. Po pewnym czasie pan Marian zaczął się skarżyć na pojawiający się, narastający ból w okolicy kostek, promieniujący do łydki, skóra przybrała nienaturalny kolor a stopa do tego stopnia nabrzmiała, że trudno było na nią nastąpić. W trakcie wizyty u lekarza usłyszał, że płyn jest środkiem skutecznym i całkowicie bezpiecznym, ale absolutnie nie mogą go stosować osoby o podwyższonym poziomie cukru, o czym każdy farmaceuta wiedzieć powinien. Skończyło się na kilkutygodniowej kuracji antybiotykami. Gdy delikwent raz jeszcze dokładnie przeczytał ulotkę dołączoną do specyfiku, czego uprzednio nie uczynił, zauważył w jej treści ostrzeżenie-osoby z objawami cukrzycy użycie preparatu winny koniecznie skonsultować z lekarzem. Określenie „koniecznie” napisano tłustym drukiem. Najbardziej bulwersującym wydaje się fakt, że panie farmaceutki w obydwu aptekach okazały się zupełnie niekompetentne, narażając klienta na poważne perturbacje. Zrogowacenia skóry co prawda prawie się pozbył, ale koszt całego zabiegu mógł okazać się zbyt wysoki. Z całego niefortunnego incydentu płynie też nauka: czytajmy bardzo dokładnie ulotki dołączone do specyfików kupowanych bez recepty.

Pi-Gall

 

Zapomniana rudera

Niezmiennie od wielu już lat, gdy tylko nastaje zima, na rogatkach Świętochłowic spoza ogołoconych liści drzew wyziera dość obskurna rudera. Wystarczy skręcić z ul. Bytomskiej w ul. Powstańców Śląskich, wzdłuż Parku im. Mieszkańców Heiloo, by dostrzec zapomniany przez Boga i ludzi sporych rozmiarów budynek, a właściwie to, co po nim zostało. Przed kilkudziesięciu laty pełnił on funkcję kotłowni osiedlowej. Jednak gdy oddano do użytku sieć ciepłowniczą doprowadzającą czynnik cieplny do budynków osiedla z elektrociepłowni, kotłownia opalana węglem stała się bezużyteczna. Kotły wraz z całą instalacją zdemontowano, a budynek pozostał. Wygląda na to, że zupełnie o nim zapomniano, skutkiem czego z biegiem lat zdążył popaść w kompletna ruinę. Z budynku dawnej kotłowni pozostały właściwie tylko dwu kondygnacyjne mury nośno – konstrukcyjne, straszące czeluściami okien z widokiem na przestrzał i z resztkami powybijanych szyb. Wszelkie ościeżnice, przewody, instalacje i inne elementy metalowe, już dawno remu trafiły do punktów skupu złomu. Rudera jest od strony budynku Szkoły Podstawowej Nr 1 starannie ogrodzona, a na zamkniętej na kłódkę bramie widnieje napis: „Teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Za ogrodzeniem dostrzec można barakowóz, pryzmy piachu, różnorakie sprzęty, naczepy samochodowe, kilka pustych kontenerów i tym podobne. Ogrodzenie od ul. Powstańców Śląskich nie jest już tak staranne, w wręcz przeciwnie. Podziurawioną siatkę pozatykano fragmentami płyt pilśniowych, co czyni je równie obskurnym, jak i całą ruderę. Trudno dociec, jakie zamiary wobec posiadanego terenu ma jego aktualny właściciel. Nie wiadomo też do końca, czy jest on jednocześnie właścicielem owej obskurnej rudery i kto właściwie powinien się jednoznacznie określić, co do dalszych wobec niej zamiarów. Jakkolwiek by nie było, pora coś z tym budynkiem zrobić, by nie straszył przez kolejne lata. Może warto byłoby go wyremontować i zaadaptować na jakiś zbożny cel lub w ostateczności najzwyczajniej rozebrać.

Pi-Gall

 

W trosce o użytkownika

Jeden z mieszkańców Chorzowa podzielił się z nami wiadomością, że nabył ostatnio małą lampkę wraz z równie małą żaróweczką, wyposażoną w pewien rodzaj klipsa, pozwalającego na zamocowanie lampki w dowolnym miejscu, byle tylko będącym w zasięgu gniazdka. Rozwiązanie nader przydatne dla chętnych do zagłębienia się wieczorową porą w ciekawej lekturze. Nie byłoby w tym wydarzeniu nic szczególnego, gdyby nie dołączona do prostego urządzenia instrukcja, której niektóre fragmenty godne są zacytowania. Otóż najpierw informuje ona, że prąd elektryczny jest niebezpieczny i nie stosowanie się do rzeczonej instrukcji może spowodować zagrożenie życia, zranienie, znaczne szkody materialne, uszkodzenia techniczne i pożar. Zaznaczono następnie, że lampka może być zawieszona na wszystkich powierzchniach zapalnych, cokolwiek to znaczy, ale absolutnie nie na powierzchni o kształcie rury. Jest też stosowny rysunek, na którym starannie zaznaczono w jakiej odległości od obiektów łatwopalnych można zawiesić lampkę, gdyż źródło światła i sama lampka są gorące, stanowiąc potencjalne zagrożenie. Tłustym drukiem ostrzega się, że na niebezpieczeństwo narażone są dzieci i osoby z ograniczoną zdolnością posługiwania się tym urządzeniem, gdyż podczas manipulowania kablem zasilającym istnieje ryzyko….uduszenia! Producent obawia się chyba, by ktoś w blasku lampki nieopatrznie nie usiłować targnąć się na życie, zaciskając nazbyt szczelnie przewód zasilający na szyi. Jest jeszcze sporo uwag na temat transportu i przechowywania, zakresu dostawy, rozpakowania, składania konstrukcji i włączania. Opakowanie należy zaś usunąć zgodnie z informacjami udzielonymi przez punkt…gminny! Uff! Aż trudno uwierzyć, że nie chodzi dajmy na to agregat prądotwórczy, a o miniaturową lampkę, mniejszą nawet od popularnej lampki stawianej na stoliku nocnym. Nie szkoda to papieru na wypisywanie podobnych niedorzeczności? Trudno powiedzieć, kto jest autorem tej radosnej twórczości, ale przyznać trzeba, że na brak wyobraźni i fantazji narzekać nie powinien.

Pi-Gall

 

Perturbacje z kulturą wyższą

Nietrudno pogodzić się z opinią mieszkańców Chorzowa, jak i ościennych miast, że mają oni dość ograniczony dostęp do nietuzinkowych wydarzeń kulturalnych, zwłaszcza tych z nieco wyższej półki. Może przyczyny takiego stanu rzeczy dopatrywać się należy w wyrażonej onegdaj opinii jednego z socjologów kultury UŚ. Uważa on bowiem, że poprzednicy współczesnych pokoleń mieszkańców Śląska reprezentowali głównie kulturę robotniczą, nakierowaną na odbiór treści popularnych, więc w świadomości naszej społeczności nie wytworzyła się potrzeba kontaktu z kulturą wyższą, więc dobrze jest, jak jest. Idąc tym tokiem myślenia można by sądzić, że zapotrzebowanie na kulturę wśród Ślązaków kończy się co najwyżej na słuchaniu śląskich szlagierów i oglądaniu kabaretów spod szyldu Bercika. Trudno zgodzić się z takim zaszeregowaniem nas do grona prostaków unikających filharmonii, teatrów i wydarzeń kulturalnych z prawdziwego zdarzenia, czego przykładem może być chociażby Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu. Spektakle takie jak chociażby „Chory z urojenia” Moliera, „Fredro dla dorosłych”, „Filharmonia dowcipu” czy koncerty „Dżemu”, muzyki zespołu „Queen” z orkiestrą symfoniczną i grupy „Smokie”, zawsze zapewniają komplety widzów. Tylko pozazdrościć, bo nie każdemu po drodze aż do Zabrza. Zdecydowanie bliżej mamy pięknie odnowione Chorzowskie Centrum Kultury, ale jakoś trudno tam o chociażby jedno widowisko na miarę wystawianych w Zabrzu. Przed trzema laty wystawiono co prawda jedną ze znanych operetek, ale próżno było wypatrywać kolejnego spektaklu. A przecież przed wielu laty, gdy ów przybytek nosił nazwę „Teatr Robotniczy” a potem „Teatr Miejski”, operetki wystawiano na okrągło, zawsze przy pełnej sali. Do tego chorzowski teatr „Reduta” wystawiał spektakle Bałuckiego czy Zapolskiej w dawnym Domu Kultury, gdzie obecnie ma swą siedzibę „Teatr Rozrywki”. Byłoby dobrze, gdyby tak szefostwo Chorzowskiego Centrum Kultury nie bacząc na rzekomy brak zapotrzebowania mieszkańców na kulturę wyższą, zdołało chociaż upowszechnić spektakle podkasanej muzy na przemian z ciekawymi koncertami. Wdzięczność mieszkańców i permanentnie pełna sala gwarantowane!

Pi-Gall

 

Swojskie klimaty na cenzurowanym

Na temat zespołów trudniących się propagowaniem śląskich szlagierów panują zgoła różne opinie. Kapele te mają zarówno wielu zwolenników jak i nie pozostawiających na tego typu twórczości suchej nitki, zagorzałych krytyków. Ci ostatni twierdzą, że „śląskie pieśniczki” nie do końca czerpią ze śląskich korzeni i większości z nich na Śląsku nikt dotąd nie słyszał.   Ochoczo za to wykonywane bywają tak zwane „hajmaty”, czyli melodie żywcem zerżnięte z niemieckich szlagierów, głównie ludowych, do których pisze się grafomańskie teksty, pełne rzewnych treści o bliżej nieokreślonej tęsknocie i przemijaniu. Osobiście nie miałem nic przeciwko niektórym „pieśniczkom”, pod warunkiem, że nie są one wzbogacane radosnym jodlowaniem jakby żywcem spod Bawarii i że nie sklecono ich z fragmentów piosenek nadawanych w latach 60-tych w niemieckojęzycznych audycjach radia Luksemburg, jak zrobił to pewien zespół, oraz aby w trakcie popisów nie opowiadano niewybrednych śląskich „wiców”, w których każdy bohater bywa tępym przygłupem i takim właśnie bywa potem postrzegany w innych rejonach kraju. Gdy jednak przypadkowo natknąłem się na tekst jednej ze ślaskich pieśniczek”, prawie oniemiałem. Nosi ona iście śląski tytuł „Anton aus Tirol”. Autor tekstu oznajmia radośnie: „To jestem ja, nie byle kto, ja jestem Anton aus Tirol. Najzgrabniejsze łydki mam, to marzenie wszystkich dam, mój dziki wzrok, to dla dziewcząt szok…”Z dalszej części tekstu wynika, że jego autor, to „przepiękny cud natury, któremu nie potrzeba Viagry, gdyż jest tygrysem, dzikim bykiem.” Na końcu oznajmia: „Taki typ jak ja, to nie byle wsza”. Zastanawiam się, jak taki tekstowy gniot z melodią żywcem zerżniętą z bawarskiej piosenki ludowej, może pretendować do miana „śląskiej pieśniczki”? Wydaje mi się, że cała ta radosna, rzekomo regionalna twórczość, poszła na żywioł i że wymyka się z jakichkolwiek kryteriów i weryfikacji. Chyba najwyższa pora poddać tą radosną twórczość ocenie jakiegoś profesjonalnego jury, które decydowałoby, które szlagiery przyczyniają się do krzewienia kultury regionalnej, a które wręcz jej szkodzą.

 

Kolejny akt wandalizmu

Bezmyślni wandale znów zdewastowali jeden z obiektów z upodobaniem przez nich niszczony, mianowicie wiatę na przystanku tramwajowym. Tym razem ich haniebnym poczynaniom padła wiata ustawiona w rejonie skrzyżowania ul. Katowickiej i Bytomskiej w Świętochłowicach – Piaśnikach. Jest to bardzo popularny, licznie uczęszczany przez mieszkańców dzielnicy przystanek, umożliwiający dojazd do centrum miasta a także do Chorzowa czy Katowic. Nie mieści się on na peryferiach, a w rejonie ruchliwego skrzyżowania, rzęsiście oświetlonego. W sąsiedztwie stacji benzynowej i całodobowego sklepu, równie rzęsiście oświetlonych. Nie przeszkadzało to wandalom w pastwieniu się nad jedną z dużych szklanych osłon wiaty. Gdy już nie zdołali szyby doszczętnie rozbić, to wypchnęli ją z metalowego obramowania na ziemię, by się dalej nad nią pastwić. Taki obraz zastali pasażerowie udający się rankiem w ubiegłą sobotę na przystanek. (zdjęcie) Trudno sobie w jakikolwiek rezolutny sposób wytłumaczyć, jakimi to niskimi, prymitywnymi pobudkami kierują się tacy wandale, niemniej należałoby w jakiś sposób takim haniebnym czynom zaradzić. Może należałoby wzmocnić dozór służb porządkowych, bo póki co nie sposób napotkać pieszego patrolu Straży Miejskiej czy Policji w dzielnicy. Może też za przykładem sąsiedniego Chorzowa, wprowadzić monitorowanie wiat. Jedna z nich, na przystanku przy ul. Pokoju dzięki takiemu rozwiązaniu, od lat stoi nietknięta. Być może wyszło by to nawet taniej, aniżeli ciągłe wstawianie nowego oszklenia wiat. Biorąc pod uwagę oczekujących pod wiatami pasażerów w dość nieszczególnej porze roku, należałoby co rychlej wybrać którąś z opcji.

 

Pi- Gall

 

Poniżej współczesnych standardów

Spoglądając na anons umieszczony na jednym z tramwajów widocznych na zdjęciu, można by sądzić, że…to widać, ale nie tylko po samym napisie, a głównie tradycyjnym taborze. Na podróżowanie zdezelowanymi, kilkudziesięcioletnimi wozami, wyłącznie pojedynczymi, skazani są mieszkańcy Świętochłowic korzystający z linii 9, 11 i 49, i to grubo przed jakimkolwiek remontem torowisk. Niektóre wozy typu 105 N są po liftingu, co nie zmienia faktu, że zwykle panuje w nich ciasnota, zwłaszcza, że kursują trzy razy w ciągu godziny. Poza Śląskiem trudno napotkać na taką miernotę. Po Katowicach, Bytomiu i Sosnowcu śmigają tramwaje trójczłonowe, a w Świętochłowicach, widocznie dla przewoźnika odległych peryferiach, wciąż z epoki późnego Gomułki. A tymczasem szacowny przewoźnik już zapowiedział kolejną podwyżkę cen biletów, i tak już najdroższych w kraju.

 

Pi-Gall

 

Spoglądajmy pod nogi

Mieszcząca się na środku jednego z chodników w Świętochłowicach – Piaśnikach studzienka telekomunikacyjna uległa pewnego rodzaju deformacji, mianowicie załamał się jej właz. Ponieważ chodnik ów jest licznie uczęszczany, chociażby z powodu dojścia do jednego z popularnych supermarketów, nietrudno o zwichnięcie czy połamanie nogi, zwłaszcza, że zmrok zapada coraz szybciej. Na szczęście prowizorycznie oznakował tą pułapkę jeden z pracowników… ekipy konserwującej urządzenia na przyległym placu zabaw. Wyręczył niejako z obowiązku dbałości o swoje urządzenia sieciowe pracowników Telekomunikacji. Nie wiadomo, czy właz uległ załamaniu na skutek działania sił wyższych, czy wandali, jednak winien być czym prędzej wymieniony. Według jednego z przechodniów, uczęszczających tamtędy prawie codziennie, do dewastacji włazu doszło przed trzema tygodniami. Pogratulować użytkownikowi sieci telekomunikacyjnej takiej niefrasobliwości.

 

Pi-Gall

 

Barbórkowy koncert

Górnicze święto wpisane jest w naszą śląską tradycję na dobre i aktualna koniunktura nie jest w stanie tego zmienić. W zależności od niej obchody Barbórki bywają jedynie mniej lub bardziej huczne. Kształtuje je także aktualna polityka rządzących, którzy nie zawsze pamiętają o górniczym znoju. Restrukturyzacja całego przemysłu wydobywczego przyczyniła się też niewątpliwie do tego, że nie zawsze jest co świętować. I co by nie sądzić o epoce słusznie minionej, to niektórzy weterani górnictwa po dziś dzień wspominają świętowanie w kopalnianej cechowni, zwykle przy ćwiartce wódki czystej i kawałku kiełbasy zwyczajnej na zagrychę. Z odrobiną nostalgii wspominają także maszerujące o poranku pośród osiedli orkiestry dęte, wieszczące donośnym graniem nastanie tego uroczystego dnia. Jednak w wyniku owej restrukturyzacji i tych orkiestr już dziś prawie nie słychać. Ja po dziś dzień wspominam jeden z takich koncertów orkiestry górniczej, który odbył się w miejscu dość osobliwym, za to z potrzeby serca. Przed wielu laty w barbórkowe popołudnie udałem się na obiad do jednej z chorzowskich restauracji, mieszczącej się u zbiegu ulic Gałeczki i Katowickiej. Restauracja zwyczajna, jakich wówczas było wiele i można było w nich zjeść niedrogo schabowego, rumsztyk czy befsztyk z cebulką. Gdy zasiadłem w lokalu, był on prawie pusty do momentu, w którym wkroczyli doń górnicy w odświętnych mundurach, każdy z blaszanym instrumentem w ręku. Widocznie wracali z jakiejś akademii i postanowili się posilić, więc okryte pokrowcami puzony trąbki, tuby, klarnety i werble, poustawiali rządkiem w holu obok szatni. Gdy się już posilili, postanowili wznieść toast za swoje święto, co było rzeczą ze wszech miar naturalną. Nie pamiętam po którym toaście jeden z muzykantów dobył swego instrumentu, a w ślad za nim pospieszyli pozostali, i zaczął się koncert! Tak wspaniały, tak spontaniczny i radosny, że nikomu, z personelem lokalu włącznie, nie przyszło do głowy, by go przerywać. Koncert trwał około godziny, po czym ukontentowana górnicza brać, ku nieskrywanemu utrapieniu personelu i klientów restauracji, rozeszła się do domów. Takiej spontaniczności w pełnych radości dźwiękach orkiestry górniczej raczej trudno będzie się doszukać podczas tegorocznej Barbórki, bo to i orkiestr mniej pośród górniczej braci i powodów do radości.

Pi-Gall

 

Smagani wiatrem

Sytuacja pasażerów oczekujących przyjazdu tramwaju na przystanku Piaśniki – Szpital w Świętochłowicach, jest doprawdy nie do pozazdroszczenia. Przystanek zlokalizowany jest na otwartej przestrzeni i jedynym schronieniem przed hulającym wiatrem, zacinającym deszczem czy niebawem także śniegiem, jest wyłącznie znajdująca się tam wiata. Sęk w tym, że jednak zupełnie nie spełnia ona funkcji, jaką spełniać powinna, skoro pozostały po niej jedyne metalowe ramy zwieńczone zadaszeniem, co demonstruje na zdjęciu przypadkowy pasażer oczekujący na tramwaj. Straszy ona tak swym wyglądem już od kilku ładnych lat, kiedy to wandale wytłukli wszystkie szyby, zarówno boczne jak i tylne. Oczekujący na tym nieszczęsnym przystanku pasażerowie nie mają żadnych szans schronienia się gdziekolwiek, a jest to jeden z przystanków licznie uczęszczanej linii tramwajowej. Dawniej rosło chociaż nieopodal okazałe drzewo, ale widocznie komuś przeszkadzało, bo je wycięto. Zważywszy, z jaką częstotliwością kursują nasze sędziwe tramwaje i jak często zdarzają się awarie, pasażerowie autentycznie poddawani są dość ekstremalnym doświadczeniom. Można by rzec, byle do wiosny, ale skoro tych wiosen już kilka minęło, to nie ma żadnej gwarancji, że po kolejnej coś się zmieni. Mieszkańcy już do takiego przejawu niechlujstwa prawie przywykli, bo do niedawna większość wiat w mieście wyglądała podobnie, ale wstyd przed przyjezdnymi pozostaje. Bezmyślni wandale poczynają sobie wręcz bezkarnie, bo i o patrole służb porządkowych w tym rejonie niezwykle trudno. Wypadałoby jednak wiatę w końcu wyremontować, zwłaszcza, że koszt takiego przedsięwzięcia ma się nijak do kosztu wielkich inwestycji ponoszonych ostatnio przez miasto. Aby uchronić się potem przed wandalami, można by za przykładem sąsiedniego Chorzowa zlecić nadzór wiaty którejś z firm ochroniarskich, jak uczyniono to na przystanku przy ul. Polnej w Chorzowie. Wiata od lat stoi nietknięta, a koszt jej dozoru jest z pewnością niższy od kosztu ustawicznych napraw. Jakiekolwiek rozwiązanie nie wchodziłoby w rachubę, najwyższa pora, by je zrealizować.

 

Pi-Gall

 

Nadgorliwość

Jesień nie należy do szczególnie wyczekiwanych pór roku, jednak za sprawą całej palety barw, a nadto tych szeleszczących pod stopami liści, nie skąpi nam przecież całkiem romantycznych doznań. Pośród tych kolorowych liści kręcą się ostatnio osobnicy, których jednak trudno podejrzewać o upajanie się wspomnianymi wyżej doznaniami, w wręcz przeciwnie. Powierzono im zadanie uprzątnięcia owych liści i tą właśnie czynnością pochłonięci są bez reszty. A jako, że postęp i myśl techniczna dawno już wyparły tradycyjne grabki czy wiklinowe miotły, ekipy posługują się czymś na kształt odkurzacza, tyle, że nie ssącego, a wydmuchującego strugi powietrza, sprężanego za pomocą silnika spalinowego. Mechanizm na plecach, rura „wydechowa” w dłoni i dalejże zdmuchiwać pożółkłe listowie. Przyznać trzeba, że efekt bywa piorunujący i gdyby nie nieznośny hałas to pyrkającego, to wyjącego silnika, można by tej inicjatywie tylko przyklasnąć. Zgarnianie liści z uliczek osiedlowych czy parkowych alejek jest wysoce chwalebne, bo nikt się na nich w słotne dnie nie pośliźnie. Jednak nie mogę się dopatrzeć nijakiego sensu w zgarnianiu liści spod rosnących na terenach zielonych drzew. Tymczasem sprzątający tak się zapędzili, że zdołali już „odkurzyć” calutki Park im. Mieszkańców Heiloo w świętochłowickich Piaśnikach. Z wydmuchiwanych spod drzew liści tworzą pryzmy, które potem bywają uprzątnięte przez inne ekipy. Zdarza się to jednak rzadko, gdyż pryzmy te w międzyczasie zdąży rozdmuchać wiatr, czyniąc całe te zmagania iście syzyfową pracą, nadto powodującą tym hałasem wiele szkody faunie zamieszkującej park. W międzyczasie opadają kolejne liście i tym sposobem zajęcia nigdy nie brak. Pozostaje tylko pytanie, ile to wszystko kosztuje. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że usuwanie opadłych liści spod drzew porastających tereny zielone, to pozbawianie ich naturalnej ściółki, a ingerowanie w naturalne procesy natury nigdy nie wróży nic dobrego. Tym dziwnym poczynaniom powinni się chyba przyjrzeć ekolodzy, póki te dziarskie ekipy w swym zapamiętaniu nie zechcą się zająć pobliskim lasem kochłowickim.

Pi-Gall

 

Nocne ekscesy

Od dłuższego już czasu mieszkańcy osiedla w Świętochłowicach – Piaśnikach bywają okresowo nękani uciążliwym zakłócaniem ciszy nocnej. Sprawcy owych nocnych ekscesów, to wyjątkowo rozwydrzone grupy młodych ludzi. Zbierają się oni co jakiś czas w godzinach nocnych, najczęściej pomiędzy północą a drugą nad ranem, dokonując gremialnych przemarszów, głównie ulicami Zubrzyckiego, Korfantego, Powstańców Śląskich i w okolicach Parku im. Mieszkańców Heiloo. Kilkanaście osób przemieszcza się tyralierą, wrzeszcząc w niebo głosy i wykrzykując jakieś gardłowe, bliżej nie określone hasła. Wśród tego wrzasku, pohukiwań, okrzyków i niewysłowionych wulgaryzmów, niejednokrotnie rozlegają się chóralne śpiewy, a raczej wycie. Czasem ze szczątków tekstów można wywnioskować, że to nieokrzesane towarzystwo hołubi któryś z klubów sportowych, złorzecząc jednocześnie wszystkim innym mającym odmienne gusta. Nie ulega też najmniejszej wątpliwości, że uczestnicy tych burd pokrzepili się uprzednio alkoholem, gdyż dobywanie takich odgłosów z trzeźwych gardeł wydaje się być zupełnie niemożliwe. Nie wiadomo, skąd w rejonie osiedla biorą się tacy osobnicy, co ich łączy, gdzie się spotykają i formują szyki. Nie sposób sobie wyobrazić, co też mogłoby się przytrafić jakiemuś zapóźnionemu przechodniowi, gdyby natknął się przypadkiem na ich szeregi. Niewątpliwie takie zachowanie świadczy o tym, że wszyscy ci chuligani czują się zupełnie bezkarnie. Nie wiadomo także, czy któryś z mieszkańców odważył się wezwać policję, czy też poczuł się poniekąd zastraszony, lub powątpiewa w skuteczność ewentualnej interwencji. Najgorsze, że nie sposób przewidzieć terminu kolejnego przemarszu i w porę tym ekscesom zapobiec. Na intuicje stróżów prawa też raczej trudno liczyć, zwłaszcza, że łatwiej napotkać w Piśnikach przysłowiowego ducha, aniżeli pieszy patrol Policji czy Straży Miejskiej, tym bardziej po zmroku. Jednak dobrze byłoby podjąć jakieś działania prewencyjne, gdyż w przeciwnym przypadku chuliganeria będzie niezmiennie górą.

Pi-Gall

 

Gdzie sens, gdzie logika

Aż trudno nie zadać sobie takiego pytania spoglądając na dwa stojące obok siebie kioski w rejonie skrzyżowania ul. Katowickiej i Bytomskiej w Świętochłowicach. Ten z lewej stoi tam sobie „od zawsze”, od czasów, kiedy to kioski spod szyldu „Ruch” stały niemal na każdym rogu i miały się dobrze. Potem, gdy prowadzącym przyszło płacić dzierżawne, podatki i składki ZUS, nie wytrzymali takich obciążeń finansowych, więc kioski zaczęły znikać, a ten przetrwał. Ku zadowoleniu licznej klienteli nietrudno więc było nabyć gazetę, papierosy czy bilet tramwajowy w pośpiechu. Toteż zdziwienie okolicznych mieszkańców i przechodniów nie miało granic, gdy raptem obok ustawiono identyczny kiosk, no może tylko bardziej „wypasiony”, jednak oferujący te same artykuły, co już istniejący. Można zrozumieć prawo wolnego rynku, nieograniczony dostęp do prowadzenia działalności gospodarczej czy nieskrępowaną konkurencję. Ale jak w tym przypadku mówić chociażby o konkurencji, skoro ceny gazet, czasopism, papierosów, biletów jednorazowych i miesięcznych, są zwykle jednakowe. Odciążenie istniejącego kiosku też nie wchodzi w rachubę, bo nie ustawiały się pod nim tasiemcowe kolejki. Reasumując, nie bardzo wiadomo, jakimi pobudkami kierował się najemca nowego kiosku, stawiając go tuż obok już istniejącego. Ponadto, jakiś urzędnik musiał chyba wydać zgodę na lokalizację? Dziwne, nielogiczne, wręcz pozbawione sensu.

Pi-Gall

 

Nadgorliwość nie popłaca

Gdy ulotki reklamowe zaczęły onegdaj pojawiać się na klatkach schodowych, wzbudzały chociażby dlatego spore zainteresowanie lokatorów, że w efekcie ich lektury łatwiej można było znaleźć sklep oferujący artykuły po co atrakcyjniejszych cenach. Teraz zaś im więcej ulotek, tym mniejsze nimi zainteresowanie, bo to i sklepów i doświadczeń przybyło, więc łatwiej kierować się własną intuicją. Niemniej ilość dostarczanych do osiedlowych bloków ulotek sięga już takiego pułapu, że nie sposób zliczyć ich w sztukach, a co najmniej w kilogramach. Etaty sprzątaczek dawno już polikwidowano, więc by klatki schodowe nie przypominały śmietniska, sprzątaniem wnętrz budynków solidarnie zajmują się sami lokatorzy. Aby się z tym problemem czym prędzej uporać, siłą rzeczy większość owych ulotek ląduje na śmietniku. Administracje najpierw wyznaczyły wydzielone miejsca na umieszczanie ulotek, a gdy zaczęły się piętrzyć ich sterty, specjalne gablotki na zewnątrz budynków. Kto ma ochotę, to sobie poczyta. Niestety, nie wszyscy roznosiciele ulotek takich ustaleń przestrzegają. Używając różnych forteli dostają się do wnętrza budynków, zapychają ulotkami ogólnodostępne skrzynki pocztowe nowego typu a nadto wciąż biegają po piętrach, rozrzucając ulotki na wycieraczkach przed drzwiami lub zawieszając je na klamkach. W uprawianiu tego nachalnego procederu zdecydowanie przodują dostawcy pizzy, oferenci super-kredytów czy producenci okien i drzwi. Nic tak po otwarciu drzwi mieszkania nie wkurza, jak leżąca na wycieraczce czy zawieszona na klamce ulotka. Nietrudno spostrzec, że reakcja lokatorów na taką ulotkę jest zawsze taka sama: natychmiast ją mną zirytowani, że wychodząc z mieszkania muszą się wracać do kosza, by nie pozostawiać przypadkowemu intruzowi informacji na wycieraczce, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Efekt takiej reklamy bywa więc wprost przeciwny do zamierzonego. Może ktoś zdoła w końcu wytłumaczyć tej nieszczęsnej grupie roznosicieli, że bez wątpienia istnieje większe prawdopodobieństwo zainteresowania się ulotką pozostawioną w wydzielonej gablocie, aniżeli zaśmiecającą wejście do mieszkania. Nasuwa się też nieodparcie pytanie, ile też to może kosztować drukowanie takiej masy papieru lądującego w efekcie na śmietniku, ale to już zupełnie inna sprawa.

Pi-Gall

 

Miało być pięknie i bogato

Gdy przed wielu laty narodził się pomysł przebudowy ul. Katowickiej w Świętochłowicach, mieszkańcy przyjęli go z nieskrywaną satysfakcją. Nareszcie powstanie elegancki deptak nawiązujący swym wystrojem chociażby do chorzowskiej „Wolki”. Gdy tylko roboty ruszyły, zainteresowanie mieszkańców żywiołowo towarzyszyło ich postępowi. Jedynymi malkontentami okazali się być właściciele sklepów, skoro do ich placówek w trakcie remontu nawierzchni trudno było dotrzeć, ale przeświadczenie, że później sobie odbiją straty wzięło górę. Różnie postrzegano przyszły deptak, jednak najbarwniejszą wizję roztaczał pewien ówczesny wiceprezydent, dlatego warto ją przypomnieć. Wieszczył on mianowicie, że wzdłuż deptaku powstaną wyłącznie elegancie sklepy oferujące modną odzież światowych marek, salony jubilerskie z atrakcyjną biżuterią, w których panowie będą mogli nabyć jakiś kosztowny drobiazg dla swej małżonki, sklepy futrzarskie z pełną paletą wytwornych okryć na zimowe chłody, a także salony kosmetyczne gwarantujące paniom zachowanie oszałamiającej urody w każdych warunkach. Pojawią się także sklepy delikatesowe z frykasami z najwyższych półek oraz stylowe kafejki i puby. W tych ostatnich panowie oczekujący na powrót swoich dam z salonów kosmetycznych, będą mogli prowadzić ciekawe konwersacje przy szklaneczce wybornej Whisky. Uff! Nasz wizjoner nie przewidział jedynie skutków tak zwanej restrukturyzacji, która wymiotła z miasta i okolic wszystkie duże zakłady przemysłowe, co spowodowało gwałtowną pauperyzację mieszkańców, więc dziś deptak przy ul. Katowickiej wygląda tak, jak wygląda: Kilka banków, firm udzielających kredyty, lombardów, szmateksów, sklepów z szyldem „Wszystko od 2 zł”, jednej jedynej kawiarni z prawdziwego zdarzenia, zaś wszelaki ruch na deptaku zamiera już po godzinie 18-tej. Co prawda funkcjonuje także kilka sklepów spożywczych czy rzeźniczych, jednak dość często niektóre witryny wyglądają, jak na zdjęciu…Natomiast z kupnem markowej odzieży faktycznie nie ma problemu, tyle tylko, że z drugiej ręki. Nie dziwota więc, że urzędnicy prowadzą ostatnio ożywione dysputy nad poszukiwaniem sposobu, który pozwolił by w rejon deptaku wprowadzić choć odrobinę blichtru.

Pi-Gall

 

Dylematy telewidza

Współczesne media stały się już tak powszechnie dostępne, że dziś niemal każdy z nas ma możliwość oglądania kilkudziesięciu kanałów TV, niezależnie od tego, czy korzysta z jednej z platform cyfrowych, sieci kablowej czy nawet z naziemnej telewizji cyfrowej. Z naszego mini sondażu przeprowadzonego wśród mieszkańców Świętochłowic wynika, że żaden z operatorów niema tu specjalnych preferencji, gdyż równą popularnością cieszą się zarówno platformy cyfrowe jak i kablówka, oferujący podobne pakiety programów w porównywalnych cenach. Problem stanowi jedynie jakość odbieranych programów, nie techniczna, bo ta jest bez zarzutu, a merytoryczna. Pan Łukasz ujmuje to tak: – Jakkolwiek dany operator by się nie starał uatrakcyjnić swej oferty, to nie wiele z tego wyjdzie, jeśli takich starań nie ma po stronie nadawcy, a niestety nie ma. Sądziłem, że po okresie letniej kanikuły te niekończące się powtórki i banały znikną, a tu nic. Stacje komercyjne wciąż powtarzają emisje filmów, których i tak nie sposób obejrzeć, bo nadawane są zwykle nocą i przerywane 15-to minutowymi spotami reklamowymi. Po dwóch takich przerwach nawet najciekawszy wątek można zatracić. Trzy rodzime kanały filmowe co kilka dni wyświetlają od nowa „Krzyżaków”, ostatnio na przykład na „Stopklatce” 15.10. o 13:15 i 16.10. o 15:55, gdyby ktoś się nie załapał. Nawet, jeśli ktoś nie czytał, to może wykuć na blachę. W pozostałych kanałach filmowych premiery zdarzają się bardzo rzadko, wciąż królują powtórki, zwykle amerykańskich chłamów. Zaś w trakcie czasu antenowego jeden z tych kanałów nadaje przez 3,5 godziny „Telezakupy”. Pewno, że są kanały filmowe z tak zwanej górnej półki, ale za dostęp do nich trzeba dodatkowo sporo zapłacić. Programów stacji spod szyldu „Discovery” też nie sposób oglądać, bo co 15 minut przerywane są rodzimymi reklamami. Na kanałach tak zwanej Telewizji Publicznej porę emisji filmów już dawno zajęły co rusz to kolejne seriale, niekończące się reklamy i tak zwani „kabareciarze”. Tych ostatnich wciąż niepokojąco przybywa, nawet wśród ustawicznych powtórek. Królują oni też na programach TVP spod znaku „Rozrywka” czy TVP HD. Towarzyszą im tam dwaj niestrudzeni celebryci – kucharz Makłowicz i podróżnik Cejrowski. Ten ostatni, mimo że przed laty popadł w niełaskę włodarzom TV za głoszenie dość radykalnych poglądów, tak się ostatnio rozpanoszył, że jego programy emitowane są na okrągło w pięciu stacjach, po dwa razy dziennie! Czasami boje się otworzyć lodówki, czy nie napotkam tam bosego Cejrowskiego. Reasumując, trudno mieć pretensje do któregokolwiek z operatorów, bo choćby dwoił się i troił, to o rzetelnego nadawcę coraz trudniej.

Pi-Gall

 

Nie wszystkim szkoda

Wraz z pierwszymi zwiastunami mającej nadejść jesieni, popadamy zwykle w pewną melancholię charakteryzującą się nostalgiczną tęsknotą za mijającym latem, opiewaną też niejednokrotnie w lirycznych piosenkach czy wierszach. Jednak w wyniku małego sondażu przeprowadzonego na jednym z świętochłowickich osiedli okazało się, że nie wszyscy rozstaja się z żalem z mijającym latem. Oto, co na ten temat miała do powiedzenia jedna z mieszkanek, pani Maria – W ciągu całego lata na moim osiedlu w Piaśnikach nie miałam najmniejszych szans schronienia się przed uciążliwym hałasem. Zanim lato jeszcze na dobre się nie zacznie, pojawiają się całe zastępy kosiarzy ścinających trawę tak archaicznym sprzętem, że powstającego hałasu nie sposób sobie wręcz wyobrazić, a czynią to wciąż od nowa do końca lata, nie dając wzrastającej trawie żadnych szans. W międzyczasie przeprowadzano remonty nawierzchni, co niektórych lokali do zasiedlenia, więc dynamiczne dźwięki wiertarek, pił, młotów pneumatycznych i szlifierek nękały mnie prawie trzy miesiące. Czasem z tym rwetesem konkurował też co niektóry z sąsiadów, Trafiały się także wymiany okien, rynien dachowych wraz z pionowymi i odnawianie elewacji na sąsiednich budynkach, dostarczające pełną gamę wszelakich dźwięków. Życie towarzyskie z dusznych mieszkań przeniosło się na zewnątrz, a na klatce schodowej i przed budynkiem baraszkowały całe tabuny, można by sądzić bezpańskich dzieciaków, skoro nikt z dorosłych nie wykazywał najmniejszego zainteresowania wyprawianymi igrcami. Potrafiły one wszcząć rwetes, przy którym najbardziej dynamiczna scena z westernowej szarży Komanczów zupełnie blednie. Zabawy umilały radośnie ujadające pieski, skaczące za piłką lub skakanką. Przed nastaniem zmroku te wesolutkie zastępy ustępują miejsca gromadzącym się na ławkach przed blokiem podochoconym kawalerom, zdającym sobie wzajemne relacje z minionego dnia. Ich radosne pohukiwania, przerywane spazmami rubasznego śmiechu, przybierają na sile wprost proporcjonalnie do ilości spożytego „browaru”.Nocą tylko jeszcze wesołe przyśpiewki wędrujących młodzieńców czy wzajemnie odprowadzającego się wesolutkiego towarzystwa i już można trochę pokimać, bo skoro świt, wszystko zaczyna się od nowa, a zamknięcie nawet najbardziej szczelnego okna nie wchodzi w rachubę, bo akurat panują tropikalne upały. Uff! Nie zaliczam się do malkontentów, ale wyznam szczerze, zdarzało mi się czasem zaklinać deszcz….

Pi-Gall

 

Skrzydlaci intruzi

Posiadanie jakiegoś sympatycznego zwierzaka, najczęściej czworonożnego, zyskuje ostatnio coraz to więcej zwolenników. Na Śląsku tradycja ta ugruntowała się już bardzo dawno temu, kiedy to swoista hodowla nie polegała jedynie na wzajemnym okazywaniu sobie sympatii, ale nosiła również cechy praktyczne, w wyniku których kury, gęsi, kaczki, indyki czy króliki, trafiały potem na talerz. Z biegiem czasu służące temu celowi chlewiki zostały wyparte przez garaże, ale upodobania pozostały. W niejednym śląskim domu można usłyszeć świergotanie czyża, kanarka czy papużki. Nade wszystko zaś najbardziej popularna po dziś dzień pozostała hodowla gołębi pocztowych. Sporo osób, nie tylko w Świętochłowicach, posiadających odpowiednie warunki, najczęściej w postaci ogródka, oddaje się z upodobaniem tej pasji. Gołębie jako takie, stały się też od pewnego czasu problemem. Należy odróżnić te pocztowe, posiadające zmysł orientacji i umiejętność pokonywania nawet kilkuset kilometrów, hodowane z pieczołowitością, odpowiednio zadbane, pielęgnowane i karmione, poddawane okresowym badaniom weterynaryjnym, od tych pospolitych, żyjących dziko. Tych ostatnich tak się ostatnio namnożyło, że ADM-y, między innymi na osiedlu w Piaśnikach, zajęły się tym problemem niejako z urzędu.. Na tablicach ogłoszeń w klatkach schodowych okolicznych budynków zamieszczono apel skierowany do mieszkańców, by zaprzestali karmienia gołębi, zwłaszcza z okien, gdyż jest to niezgodne z normą. Nie wiadomo, o jaką normę chodzi, jednak apel wydaje się być ze wszech miar słuszny. Przez całe chmary gołębi pięknie odnowione elewacje, zwłaszcza zaś nowiuteńkie, szerokie parapety, coraz częściej bywają zanieczyszczone, żeby nie wyrazić się dosadniej. W przeciwieństwie do gołębi pocztowych, tym podwórkowym jedynie to wychodzi najlepiej. Oczywiście karmienie powodowane było zapewne odruchem litości nad dzikim ptactwem, jednak rozsądek wziął górę. Po rozmieszczeniu apeli parapety jakby nieco bardziej błyszczą.

Pi-Gall

 

A spacerowicze którędy?

Czego jak czego, ale ścieżek rowerowych ostatnimi czasy w Świętochłowicach zdecydowanie przybyło. Niektóre z nich poprowadzono także na terenie Parku im. Mieszkańców Heiloo w Piaśnikach. Z tym poprowadzeniem, to tak nie do końca prawda, bo zwyczajnie podzielono wzdłuż aleje białą linią, wydzielając tym sposobem jedną część spacerowiczom, drugą zaś cyklistom. Na części przeznaczonej tym ostatnim wymalowano także profil roweru na biało. Żeby wszystko było jasne. Jednak panowie od malowania, być może z powodu pośpiechu bądź jakowegoś roztargnienia, w jednym miejscu spacerowiczów jakby wyeliminowali, oznaczając obydwie strony alejki dostępne jedynie cyklistom. Dobrze, że po Parku nie szaleją nieroztropni rowerzyści, bo w innym przypadku mogłoby dojść do kolizji.

Pi-Gall

 

Lekceważenie pasażerów

Na temat „Tramwai Śląskich” SA, naszego szacownego przewoźnika, wyrażano już bardzo wiele opinii, zwłaszcza dotyczących rozkładów jazdy, częstotliwości kursów, punktualności, stanu technicznego taboru i warunków podróżowania. Niestety, zdecydowaną większość stanowiły zwykle opinie negatywne. Nie dziwota, skoro przewoźnik wciąż daje kolejne powody ku niezadowoleniu pasażerów. Ostatnio zakpił sobie wręcz z mieszkańców świętochłowickich dzielnic: Chebzie, Chropaczów, Lipiny i Piaśniki, dojeżdżających do centrum Chorzowa. Dzielnice te są gęsto zaludnione, zwłaszcza Piaśniki z kilkoma dużymi osiedlami mieszkaniowymi, więc i ruch pasażerów niemały. Tymczasem wciąż muszą się oni tłoczyć w łączącej te rejony 17-ce, na której to trasie kursuje wyłącznie pojedynczy wóz. Już zdawało się, że zdecydowanie poprawi się komfort podróżowania, kiedy to niedawno z wielką pompą uruchomiono dodatkową linię nr 5, biegnącą z Zabrza przez Chropaczów i Piaśniki do centrum Chorzowa, na której kursowały podwójne składy, więc tłoku nie było. Ano kursowały, bo oto na tablicach z rozkładem jazdy pojawił się anons, że linia została zawieszona! Nie podano z jakiego powodu, na jak długo i cz w ogóle. Na domiar złego na 11-ce notorycznie także pojawia się pojedynczy wagon. Dostać się na chorzowskim Rynku do tramwaju w godzinach popołudniowych, jadącego w kierunku Piaśnik, graniczy z cudem. Jeśli na 17-ce pojawia się jeszcze czasem wysłużony wóz typu 105 N, ale po gruntownym liftingu, więc prezentujący się nieźle, to na 11-ce jeżdżą głównie pojedyncze okazy sprzed kilkudziesięciu lat, tak, jak je wówczas skonstruowano. A jeszcze niedawno jeździły tamtędy sprowadzone z Niemiec „Helmuty”, równie wiekowe, ale trójczłonowe, przestrzenne, wygodne, z tapicerskimi siedzeniami, zapewniające podróż bez jakiegokolwiek tłoku. Komuś to widocznie przeszkadzało, bo „Helmuty” definitywnie zniknęły. Można odnieść wrażenie, że przewoźnik hołduje jakiejś dziwnej rejonizacji, traktując rejon Świętochłowic jak dzielnice peryferyjne, które obsługiwać trzeba jakby z musu, byle jak i byle czym. Zasady rejonizacji przestrzegane są rygorystycznie jedynie w przypadku ceny biletu, gdyż jadąc z rejonu Świętochłowic do Chorzowa, wymagany jest oczywiście bilet na dwa miasta. Pasażerowie mają prawo wymagać choć odrobiny komfortu i warunków podróżowania przystających do współczesnych standardów. Skoro więc nie możemy liczyć na nowoczesne tramwaje, do których nie trzeba się wspinać z niemałym wysiłkiem, to nie traktujcie nas chociaż jak zło konieczne i nie każcie nam się notorycznie tłoczyć! Licząc na odrobinę wyobraźni, oczekujemy podwójnego składu na 17-ce, powrotu „Helmutów” na 11-kę i przywrócenia kursowania 5-ki. Liczymy także, że swoją aktywność w poparciu naszych oczekiwań wykaże także i w tym przypadku Prezydent miasta, będącego jednym z płatników na rzecz funkcjonowania komunikacji miejskiej. To w końcu tak niewiele!
Pi-Gall
Muzykowanie pod oknami
Słoneczna pogoda prócz wielu niekwestionowanych zalet, może się nadto także przyczynić do odnowienia i kultywowania dawnych tradycji. Ostatnio przekonać mogli się o tym mieszkańcy świętochłowickich osiedli mieszkaniowych, wokół których co rusz zaczęli pojawiać się uliczni grajkowie. Tradycja to stara jak świat, gdyż podwórkowe kapele koncertowały już na „placach” pośród familoków w dość odległych czasach, by rozweselić nieco strudzonych codziennym znojem mieszkańców, a ci zaś nieraz nie żałowali grajkom drobnej monety. Dawnymi czasy, jeśli nie cała kapela, to na podwórkach królował zwykle akordeonista, teraz zaś przyszło „nowe”. Ostatnio jeden z muzykantów pojawił się pod oknami z keyboardem zawieszonym na szyi, dzięki czemu sam jeden robił bez mała za całą orkiestrę. Jeśli tylko muzykanci nie poprzestają na monotonnym rzępoleniu, a starają się włożyć choć odrobinę serca w swoje popisy, to czasem wręcz miło ich posłuchać. Skoro na chorzowskiej „Wolce” co kilkanaście metrów ktoś daje publicznie upust swemu talentowi, bębniarzy nie wyłączając, to nie może też dziwić muzykowanie na podwórkach. A jeśli już mowa o tradycjach, to być może śladem grajków pojawią się jeszcze zapomniani nieco spece od lutowania garnków i szlifowania noży i nożyczek. Kto wie?
Pi-Gall

 

 

Spaliny wokół klombów

Przy ul. Korfantego nr 1 w Świętochłowicach – Piaśnikach, nieopodal budynku Poczty, znajduje się dość sporych rozmiarów plac o utwardzonej nawierzchni, przylegający do frontonów sklepów, apteki, lokali gastronomicznych i świetlicy osiedlowej. W jego obrębie mieściły się rabatki z ozdobnymi krzewami, które od dłuższego już czasu całkowicie zmieniły swój wygląd. Oddzielono je ozdobnym murkiem okalającym tarasowo klomby kwiatowe, wokół ustawiono słupy oświetleniowe z okazałymi kloszami, a pomiędzy nimi zgrabne ławeczki. W ten sposób powstał element małej architektury, prezentujący się wyjątkowo schludnie i estetycznie. Aktualnie przylega też do niego fragment równie estetycznej ścieżki rowerowej, wiodącej wzdłuż całej ul. Korfantego. Gdy tylko panuje stosowna ku temu aura, to chwila relaksu w takim miejscu mogłaby należeć do całkiem przyjemnych. Mogłaby, gdyby nie pewien szkopuł. Otóż od pewnego czasu ów placyk szczególnie upodobali sobie zmotoryzowani, zamieniając go całkiem niefrasobliwie w swoisty parking i jednoczesnie plac manewrowy. Całymi dniami kręci się po nim niezliczona ilość pojazdów należących w większości do klientów, którzy zwykli podjeżdżać pod same drzwi wejściowe sklepów. Wydaje się, że wysoce słusznym byłoby wyłączenie rejonu skweru i całego placyku z ruchu pojazdów, zważywszy, że obok Poczty i tuż za nią znajdują się autentyczne pargingi, a samochody dostawcze podjeżdżają z reguły uliczką położoną na tyłach sklepów, które posiadają tam dodatkowe wejścia, służące do przyjmowania towaru. Rozwiązanie takie umożliwiłoby korzystanie mieszkańcom z ławeczek bez narażania się na ewentualne potrącenie, hałas i wyziewy z rur wydechowych, a rowerzystom bezkolizyjny przejazd.
Pi-Gall

 

Relaks na działce

Gdy nieco dokuczliwe stają się letnie upały, sięgające ostatnio dość często temperatur z rejonu basenu Morza Śródziemnego, liczy się wówczas każdy skrawek cienia. Dobrze jest więc mieć możliwość schronienia się przed nadmiarem gorąca, by znaleźć chwilę wytchnienia. Pani Irena ze Świetochłowic jest w tej komfortowej sytuacji, że upragnionego kawałka cienia nigdy jej nie brakowało – Ogród działkowy posiadam już od kilkudziesięciu lat, i tak się złożyło, że znajduje się on na terenie ROD „Szarotka”, najstarszych ogrodów w mieście. Założono je bodajże już w 1937 roku, a w latach pięćdziesiątych były chlubą Świętochłowic, nazywaną „Ogrodami Miczurina”. Oczywiście początki były trudne, bo ogrody powstawały na terenach po byłej żwirowni. Sporo pracy trzeba było włożyć, by te zapiaszczone bruzdy nabrały z czasem kształtu rekreacyjnej działki. Dzięki solidnej pracy całej rodziny powstał w końcu upragniony ogród, a w nim rzecz jasna, nieduża, za to przytulna altanka. Ani się obejrzałam, gdy po latach wyrosły dorodne grusze, śliwy i jabłonie. Nie brak też krzewów owocowych, jak chociażby agrestu, porzeczki czy malin, a także kilka rabatek z odrobiną truskawek, marchewki, pietruszki i szczypiorku. Oczywiście miłego dla oczu, ozdobnego kwiecia, też trudno nie zauważyć. Wszystko to wymaga nieustannej dbałości, więc i pracy nigdy nie brak. Latem spędzam to całe dnie, najczęściej z rodziną. Przy sprzyjającej aurze nawet jesienią zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Przed laty była nas tu całkiem ładna gromada działkowiczów, zanim „Szarotki” nieco nie okrojono z uwagi na budowę osiedla mieszkaniowego i DTŚ-ki. Pozostaje więc ona aktualnie zarazem najstarszym jak i najmniejszym spośród dziesięciu ogrodów działkowych w naszym mieście. Największą satysfakcję po codziennej krzątaninie sprawiają niezmiennie te chwile relaksu w cieniu drzew i z dala od miejskiego gwaru, na które zawsze znajdzie się czas.

Pi-Gall

 

 

Dziurawe ogrodzenie

Niedawno obchodziliśmy w Świętochłowicach uroczyste otwarcie nowego boiska sportowego wraz z przyległościami, mieszczącego się przy Szkole Podstawowej Nr 1 przy ul. Krasickiego w Piaśnikach. Obiekt poddano gruntownemu remontowi, dzięki czemu w miejscu starej pojawiła się nowoczesna nawierzchnia przystosowana nie tylko do gry w piłkę, ale także w kosza. Wszystko to starannie oświetlone, otoczone zieloną murawą, na której usytuowano kilka ławeczek. Jest to niewątpliwie wielce przydatny nabytek, zważywszy, że dostępny nie tylko uczniom, ale także wszystkim chętnym chcącym uczestniczyć w sportowych rozgrywkach. Przyglądając się całej tej infrastrukturze można jednak odnieść wrażenie, że o czymś jakby zapomniano. Mianowicie ogrodzenie od strony bocznej alejki jak było zdewastowane, takim niestety pozostało. Na skarpie pozbawionej kompletnego ogrodzenia zwykli się czasem gromadzić koneserzy pewnego rodzaju trunków wyskokowych, którzy jednak do uprawiania jakiejkolwiek dyscypliny sportowej nie wykazują żadnych predyspozycji. Słowem, znojnie wyremontowane obiekty sportowe należałoby jednak starannie ogrodzić.
Pi-Gall

 

Gapowicze namierzeni.

Nasz szacowny przewoźnik KZK GOP wprowadził onegdaj pewną innowację, polegającą oględnie mówiąc na swego rodzaju”samokontroli” posiadania przez pasażerów biletów czy uprawnień do darmowego przejazdu. W założeniu miało to być rozwiązanie niezwykle proste i skuteczne zarazem: na przednich drzwiach autobusu umieszczono anons o treści „tylko do wsiadania”, zaś nad miejscem kierowcy – „upoważniony do sprawdzania biletów”. Kierowca nie powinien więc otwierać na przystankach żadnych drzwi, prócz przednich, a nadto robić za biletera z dawnego kina. Rzecz jasna, rygorystyczne przestrzeganie tych zasad powodowałoby jeszcze większy tłok powodowany wsiadaniem tylko jednymi, w dodatku wąskimi drzwiami, tłumu pasażerów oczekujących na kolejny autobus w najlepszym przypadku 40 minut. Dodatkowe, a żmudne zajęcia kierowcy, spowodowałyby także opóźnienia kursów i w efekcie totalny bałagan. Toteż kierowcy wykazują więcej zdrowego rozsądku, aniżeli autor pomysłu i aby nie uprzykrzać życia i tak strudzonym pasażerom, otwierają wszystkie drzwi, a kontrolę biletów stosują mniej lub bardziej wyrywkowo. Okazuje się jednak, że cały ten system ma jednak drugie dno:kierowca zasadniczo ufa pasażerom, a pasażerowie licząc na owo zaufanie, jeżdżą często za friko. Aż tu nagle, wbrew wszelakim systemom, 25-go czerwca do autobusu 201 ruszającego o 14:18 ze świętochłowickiej „mijanki” wsiadło aż trzech „kanarów”, rosłych, barczystych i dobrze zbudowanych. I co się okazało? Panika! Bez mała połowa pasażerów podróżowała na gapę! Oj mieli kontrolerzy żniwo! Nikt się ich przecież w tak oznakowanym autobusie, w dodatku z kierowcą teoretycznie mającym baczenie na gapowiczów, nie spodziewał. Ledwo nadążali z wypisywaniem mandatów i na nic zdały się najwymyślniejsze sztuczki, wymówki i tłumaczenia z powodu braku biletu. Trudno oceniać motywy przyświecające gapowiczom, ale na pewno chęć zaoszczędzenia na przejeździe komunikacją miejską bywa złudna. Ponadto, jeśli KZK GOP nie wyjdzie na swoje, to znów nam podniesie ceny biletów!

Pi-Gall

 

Po ostatnim dzwonku.

Szkolne dzwonki zamilkły, ucichł gwar, klasy opustoszały a liczna dziatwa będzie mogła na czas jakiś odłożyć swe przyciężkawe tornistry i plecaki. Słowem – wakacje! Pora odpocząć po codziennych zmaganiach w szkolnej ławce i ślęczenia nad książką. Rzecz w tym, jakiego rodzaju odpoczynku i jakich to atrakcji może się w czasie kanikuły szkolna dziatwa spodziewać. Jeden z powodów okazywanej czasem nostalgii za okresem słusznie minionym, to organizowane wówczas masowe wyjazdy uczniów na kolonie czy obozy. Wydzielone perony katowickiego dworca pełne były rozradowanej dziatwy odprowadzanej przez rodziców do specjalnych pociągów, z przyświecającej tej akcji hasłem: „W góry, w góry miły bracie, tam przygoda czeka na cię”. To radosne hasło dawno już jednak przebrzmiało, więc o wyjazdach pomarzyć mogą tylko nieliczni. Wówczas kolonie organizowano nawet w adaptowanych do tego celu klasach w szkołach położonych w atrakcyjnych miejscowościach. Komuś takie spontaniczne i nade wszystko tanie akcje widocznie przeszkadzały. Dziś trudno też o dofinansowanie wyjazdu z funduszu socjalnego, gdyż kolonii i obozów nie organizują już zakłady pracy, a Biura Podróży, stąd większości rodziców zwyczajnie nie stać na ich opłacenie. Dlatego bryzę znad Bałtyku czy atrakcje górskich wędrówek będzie musiało, nie tylko w Świętochłowicach, zastąpić uczestnictwo w różnorakich akcjach typu „Lato w mieście”, własne podwórko czy któryś z placów zabaw, chociażby w Parku im. Mieszkańców Heiloo. Dawny starannie odnowiono, a wiekowe huśtawki z epoki późnego Gierka zastąpiono atrakcyjnymi urządzeniami, na miarę czasu, zaś nowy, to już istne cacko! Komu zaś wystarczy już nadmiar ruchu, to w każdy czwartek może udać się do głównej siedziby Biblioteki Miejskiej uczestnicząc w prowadzonej tam akcji „Wakacyjny Klub Książki”, lub zajrzeć do kawiarenki internetowej, dostępnej w poniedziałki. W zajęciach z komputerem, turniejach gier planszowych, wspólnego czytania, rysowania czy opowiadania bajek, można także wziąć udział w Filii Nr 5 przy pl. Krauzego 1, czy w Filii nr 6 przy ul. Chorzowskiej 63. Nudno więc z pewnością nie będzie, a jeśli czasem odrobinę, to pozostanie wspomnieć stare porzekadło: „Jak się niema, co się lubi, to się lubi, co się ma”.

Pi-Gall

 

Właściwości wody.

Przedstawiciel pewnego gremium biegłego w tematyce wód mineralnych, oznajmił niedawno na łamach jednego z poczytnych tygodników, że tak zwaną wodą mineralną nazywamy w zasadzie tylko jedną, zawierającą odpowiednio dobrane składniki. Jej cena zaś, to tylko kwestia nazwy, kształtu i rodzaju surowca, z jakiego wykonano butelkę i mniej lub bardziej kolorowej etykiety. Czy woda ma zawierać dodatkowo „bąbelki” czy nie, to już pozostaje kwestią upodobań konsumentów. Oznajmiony publicznie pogląd trafił najwidoczniej do licznej rzeszy konsumentów wody mineralnej, gdyż gustują oni zwykle w tej najtańszej, co ma później odzwierciedlenie  w stanie jej zapasów w jednym z chorzowskich supermarketów. A że popyt na mineralkę wzrasta proporcjonalnie do wzrostu temperatury za oknami, to też właśnie po tej taniej wodzie najszybciej w sklepie pozostają tylko puste palety. Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście posiada ona wszystkie przypisywane jej właściwości, za to jedną szczególną właściwość posiada na pewno: jej cena ma okresowe, acz wyraźne tendencje zwyżkowe i nie ma to nijakiego związku z zawartością czy pojemnością butelki, za to bywa ściśle zależne od popytu i wskazań termometru. Nie są to oczywiście jakieś drenujące portfel podwyżki, bo niezależnie od okresowych wahań cena i tak oscyluje wokół złotówki, niemniej bywa to nieco irytujące zwłaszcza, gdy się już zdołaliśmy przyzwyczaić i do ceny i do gatunku. Handlowcy pewno założyli, że skoro mamy w czasie afrykańskich upałów praktycznie nieograniczone możliwości gaszenia pragnienia, to nie będziemy się czepiać paru groszy przy 32 stopniach w cieniu.

Pi-Gall

 

Szusowanie po chodnikach.

Wydawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, ale na chodnikach piesi mogą czuć się zupełnie bezpiecznie. Okazuje się jednak, że korzystanie z chodników także do całkiem bezpiecznych nie należy, skoro doszło już do kilku potrąceń. Ich sprawcami okazali się być szarżujący po chodnikach rowerzyści. Oczywiście daleki jestem od jakiegokolwiek malkontenctwa i nie mam nic przeciwko uprawianiu tego ze wszech miar pożytecznego sportu. Szkopuł w tym, że niektórzy jego zwolennicy, zwłaszcza żądni ekstremalnych wrażeń młodzieńcy, nie przestrzegają.obowiązujących przepisów. Jazda na rowerze po chodniku dozwolona jest tylko wtedy, gdy jego szerokość wynosi co najmniej 3 m, a dopuszczalna szybkość na jezdni przekracza 50 km/godz. W praktyce takich miejsc, nie tylko w Świętochłowicach, najzwyczajniej niema, niemniej w innych przypadkach za jazdę po chodniku grozi mandat w wysokości 50 zł. Podobnie ma się rzecz w przypadku przejeżdżania na rowerze po pasach dla pieszych. To przecież jest zarówno niebezpieczne dla samego rowerzysty, jak i dla pieszych i zmotoryzowanych, stanowi więc wykroczenie, za które grozi mandat w wysokości 100 zł. Nie wiadomo, czy rowerzyści posiadają wiedzę o tych przepisach, skoro permanentnie się do nich nie stosują. Nie przeszkadza im także szusowanie po parkowych alejkach, na których roi się od spacerowiczów z małymi dziećmi. Tymczasem niedawno jedna z mieszkanek świętochłowickich Piaśnik została ukarana przez Straż Miejską mandatem za…wchodzenie na ścieżkę rowerową. W rejonie Świętochłowic jest wiele ciekawych szlaków, na których można swobodnie uprawiać nawet kolarstwo wyczynowe. Tras rowerowych i ścieżek także ostatnio jest bardzo wiele, więc tym bardziej chodniki należałoby zdecydowanie pozostawić wyłącznie pieszym.

Pi-Gall

 

W grajdole nad Bałtykiem.

Przed kilkudziesięciu laty aż takie upały nas jeszcze nie nękały, niemniej w ramach organizowanych tak zwanych akcji socjalnych, na plażach od Krynicy po Świnoujście okopywały się w grajdołkach miliony przedstawicieli mas pracujących, zwłaszcza zatrudnionych w świętochłowickich, chorzowskich czy siemianowickich hutach i kopalniach. Na dwutygodniowe wczasy zakładowe można się było załapać za sprawą licznych ośrodków zakładowych czy domów wczasowych FWP, otrzymując uprzednio skierowanie z aktywu związkowego wraz z dofinansowaniem z funduszu socjalnego.. Pokoje w domach wczasowych bywały z reguły nader skromne, najczęściej wieloosobowe, z żelaznymi łóżkami i umywalką w rogu, a „kibelkiem” na korytarzu. Wypoczywano według ustalonego harmonogramu zajęć, o które mniej lub bardziej gorliwie dbał  „kaowiec”, organizując najpierw wieczorek zapoznawczy, a potem, niestety, pożegnalny. Na wieczorkach zaś czasami pojawiała się przysłowiowa „panna Krysia z turnusu trzeciego…”. Jadłospis bywał z reguły dość prosty: z rana serwowano „mordoklejkę” i dżemik, potem najczęściej pomidorową z ryżem i nieśmiertelny klops z marchewką, a wieczorami często raczono się pożywnym bigosikiem lub też fasolką po bretońsku. Warunki wypoczynku bywały więc nieco siermiężne, ale masowe, więc nikomu to wówczas zbytnio nie wadziło. Pewnych trudności nastręczało przemieszczenie się ze Śląska nad Bałtyk. Tu funkcjonowały różne szkoły: silne łokcie w połączeniu z umiejętnościami ekwilibrystycznymi, czatowanie na skład pociągu na bocznicy, podkupienie konduktora i wiele innych bardziej wymyślnych sposobów. Do licznych miejscowości nadmorskich można też było polecieć samolotem. Była to tylko kwestia obdarzenia zaufaniem poczciwych „Antonowów 24” i pokonania kolejki po bilet, zajmującej zdecydowanie więcej czasu, co potem sam lot łącznie z dojazdem z lotniska. O tempora, o mores! Dziś tanie linie lotnicze i rozliczne kurorty, tych co bardziej egzotycznych nie wyłączając, kuszą bezmiarem ofert. Wszak pozostaje jedyny tylko szkopuł – o skierowanie i dofinansowanie trzeba się już zatroszczyć wyłącznie samemu!

Pi-Gall