Katorżnik 2022 zaliczony

17 sierpnia 2022

Chociaż zmieszany z błotem, to jednak bardzo szczęśliwy.

Marzenie związane z występem w biegu katorżnik zaczęło kiełkować już przed pandemia. Niestety nieszczęśliwa izolacja pokrzyżowała plany nie mnie jednemu. Na szczęście wszystko co złe kiedyś się kończy, tak też było i tym razem. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, skorzystałem z zapisów i dzięki uprzejmości organizatorów wystartowałem w biegu. Z całym szacunkiem dla biegów, ale w Kokotku to chyba był chwyt marketingowy, bo dla zwykłych śmiertelników takich jak ja, o bieganiu na tej trasie nie mogło być mowy.

Do biegu starałem się przygotować solidnie. Wiedziałem, że poprzeczka na pewno zostanie zawieszona wysoko. Rano zjadłem energetyczne śniadanie, sprawdziłem ekwipunek i ruszyłem w nieznane z Katowic do Lublińca. Na pożegnanie z żoną oświadczyłem, że będę przed 16., aby na spokojnie zrealizować nasze prywatne popołudniowe plany.

Przed biegiem zabezpieczyłem się też na wypadek ewentualnych otarć. Wystartowałem spokojnie, chciałem nawet zamknąć stawkę, niestety ostatni VIP mi na to nie pozwolił. Miał też w końcu swoje zadania do wykonania. Pierwsze kilometry przebiegały w bez niespodzianek. Jednak po dwóch, trzech kilometrach odezwał się we mnie duch sportowej rywalizacji. Zacząłem mijać kolejnych rywali. Na półmetku wszystkie moje zabezpieczenia na wypadek ewentualnych otarć przestały się sprawdzać i były tylko dodatkowym balastem. W tym czasie spotkałem współtowarzyszy „niedoli”, od których się dowiedziałem, że bieg tego dnia został wydłużony z planowanych jedenastu kilometrów, na które byłem przygotowany, do trzynastu, a może nawet i czternastu. W tym momencie poczułem, jak zaczęło schodzić ze mnie powietrze. Na ten moment jedenaście kilometrów, to było wszystko, na co było mnie stać tego dnia. Na domiar złego w domu czekała na mnie jeszcze żona z którą się umówiłem ok. 16 na powrót. Tego dnia mieliśmy też mocno napięty grafik swoich prywatnych planów. Nie po raz pierwszy głowa nie odmówiła mi posłuszeństwa i pomimo bardzo dużego zmęczenia, udało mi się dobiec do mety. Na ok. jedenastym kilometrze na pomiarze czasu wiedziałem, że nie będę w domu o 16.,  jak się wcześniej umawiałem, jednak ostatkiem sił wykrzesałem z siebie resztki pokładów energii, które pozwoliły mi zająć drugie miejsce w swojej kategorii. Oczywiście to wszytko dzięki żonie, której tak bardzo nie chciałem zawieść. Następnym razem umówię się chyba na piętnastą  trzydzieści, aby poczuć smak zwycięstwa.

Gratuluję wspaniałej organizacji, profesjonalizm organizatorów rzuca na kolana, wszystkim czytelnikom serdecznie polecam zawody, aby zmierzyć się ze swoimi słabościami, które trasa weryfikuje bardzo surowo. Przed przystąpieniem do rywalizacji proponuję się solidnie przygotować i sprawdzić, czy bagno, smród, stęchlizna i pijawki nie będą nam przeszkadzać na trasie .

I dzięki za wspaniałą, partnerską rywalizację fair play.

Łukasz Macioszek

A zmieszany z błotem, to głównie za godzinne spóźnienie do domu (żona).

 

 

 

 

 

 

Foto: na zdjęciu z JWK płk. Wojciechem Danisiewiczem