Nieduża prowincjonalna jedna z wielu dzielnic Wisły – górskiego kurortu w Beskidzie Śląskim, do którego każdego roku wali masa turystów z całej Polski – można rzec – wioska. Jawornik na tyle daleki centrum, że uzdrowiskowy zgiełk tam nie dociera, a na tyle blisko, że spacerkiem można udać się do Małyszowego miasta. Co mnie tam gna od ponad 30 lat? Oto pytanie na które odpowie ten artykuł.
Można śmiało powiedzieć, że Jawornik bardziej przypomina niedużą odrębną miejscowość, niż część większego miasta. Takich pięknych ukwieconych latem łąk i majestatycznie parujących po deszczu gór, nie uświadczy się nigdzie indziej, Cisza, spokój, szemrzący potok, szumiący las. Można też na swojej drodze czasem spotkać stadko gęsi, a jeśli ktoś ma więcej szczęścia – powracające z pastwiska krowy, bądź owce. Typowo sielskie pejzaże rodem z płócien wybitnych impresjonistów zachwycają o każdej porze roku. Malownicze Beskidy cieszą oko, a czyste górskie powietrze odświeża umysł i ciało.
W Jaworniku nie ma problemu z wynajęciem pokoi. Znajdzie się tu i prywatną kwaterę, są także pensjonaty, domy wczasowe, czy hotele. Można także dobrze i niedrogo zjeść. Domowe i regionalne jadło z pewnością zaspokoi gust najbardziej wybrednego smakosza. Dobra wiadomość także dla wielbicieli fast foodów: w Jaworniku niedawno zaczęto serwować kebaby, hamburgery i pizzę.
Do Jawornika powracam zawsze z sentymentem. Spędzałam tu wszak swoje pierwsze w życiu wakacje. Miałam wtedy niecałe dwa miesiące. Oczywiście jak nietrudno się domyślić, nic nie pamiętam z tych pierwszych wakacji, ale późniejsze coroczne letnie pobyty dobrze zakorzeniły się w mojej pamięci. Pomagałam więc pani gospodyni plewić chwasty w ogródku, przerzucałam wspólnie z panem gospodarzem siano, karmiłam kury i bałam się groźnych gęsi, które maszerując całą szerokością szosy, utrudniały przejście. Na pewno też nie zapomnę ucieczki przed stadem rozjuszonych krów, które pewnego dnia spłoszył mój tata. A ile biedy przysporzyłam mojej mamie, gdy użądliła mnie pszczoła w duży palec u nogi? Biorąc pod uwagę moją alergie na ukąszenia owadów, cała stopa spuchła mi niczym wielki balon. Ile było z tym problemów… Byłam stałym bywalcem wiślańskiego pogotowia: liczne zatrucia pokarmowe (nigdy nie mieszajcie frytek z lodami i watą cukrową), rozdarta noga na zardzewiałym gwoździu – brr.. zszywanie na żywca bez znieczulenia było jednym z największych koszmarów mojego dzieciństwa.
Mimo tego zawsze chętnie kilka razy w roku odwiedzam stare kąty. Tylko teraz wydają mi się takie malutkie. Wycieczka nad rzekę to była przecież wtedy całodniowa długa wyprawa, a teraz wystarczy przejść kilka kroków.
Należy wspomnieć, że Jawornik to także atrakcyjna miejscowość dla tych, którzy lubią zdobywać górskie szczyty. Z „centrum” Jawornika prowadzi szlak na Soszów, z którego można przejść między innymi na Stożek i Czantorię. Soszów to najczęściej odwiedzane przez moją rodzinę schronisko (przynajmniej raz w miesiącu, a nawet częściej).
Ostatnio nawet zimą stał się atrakcją dla narciarzy. Niedawno wybudowaną kolejką linową można wjechać na sam szczyt. Jest to także na pewno wygoda dla takich „zapalonych” turystów jak ja. Żeby dostać się do ulubionego schroniska, nie trzeba już dreptać pod górę, tylko można wygodnie wjechać krzesełkiem. Zanim wybudowali kolejkę trzeba było się wspinać. Zdobywałam Soszów siłą woli a jedyną rzeczą która dodawała mi mocy, była myśl o pysznym żurku z w tamtejszym schronisku. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy pewnego razu, zamiast ulubionej potrawy podano mi coś co nawet nie przypominało mojego żurku. Zmienił się tam niestety gotujący i jedzenie już nie jest takie smaczne.
Z moich obserwacji wynika, że sam Jawornik nie jest już tym samym miejscem, które pamiętam jako dziecko. No cóż otoczenie z upływem lat się zmienia… Mimo, że z roku na rok przybywa tu pięknych okazałych domów, powstają hotele i restauracje, to na przykład nie ma już pysznych ciastek, które serwowano niegdyś w cukierni przy Domu Strażaka. Nie ma już tez wspaniałego kiosku, w którym przez szybkę uśmiechały się do mnie plastikowe misie, czy małe laleczki. To właśnie w nim na swoje nieszczęście mama kupiła mi gitarę-zabawkę, na której „akompaniowałam” sobie, okropnie fałszując do piosenki z filmu „Czterej pancerni i pies”. Cały Jawornik chyba „myślał” wtedy, że jestem psychicznie chora. A moja biedna mama…taki wstyd… Nie ma także mięsnego sklepu „po schodkach”, w którym pan rzeźniczek już u progu witał mnie każdorazowo: „Dzień dobry Dorotko!” I w końcu Bar Jawornik! Niegdyś tłumnie odwiedzany przez amatorów dań barowych. Pamiętam, że kiedy w trakcie wakacji odwiedzali nas jacyś goście, zawsze jedli tam pyszne flaki. Dziś można się tam jedynie napić piwska, do czego zachęca najbardziej zabawne z moim mniemaniu hasło reklamowe: „Usiąć wygodnie i pij. Oto wielka moc!” Z zabawnych ciekawostek, które niedawno pojawiły się w Jaworniku, to w jednym gospodarstwie pies ma przy budzie telefon. Ciekawe? Dzwoni do swojego pana: Hau, hau, poproszę o miskę z czysta wodą… W ogóle buda ta jest powiem kolokwialnie wypasiona. Niejeden nie ma takiego domu, jak ten pies budę.
Patrząc więc na przemiany, które zaszły w Jaworniku, można powiedzieć, że z sentymentalnego punktu widzenia nie są korzystne, no bo w końcu gdzie kupię dla córki plastikowego misia? Pojadę do centrum Wisły i tam będą ich miliony, ale to już nie będzie to samo.
Niemniej jednak Jawornik odwiedzam nadal bardzo chętnie nie tylko ze względu na niebywała przyrodę i krajobrazy, ale szczerych fantastycznych ludzi, którzy podają ci serce na dłoni. Mogę śmiało powiedzieć, że to moje miejsce na ziemi.
Hanna Grabowska-Macioszek