Do zwrotu przez sztag

2 października 2014

Gdy pisałam ten artykuł 14 września, pomyślałam, że nie trzeba być wielkim matematykiem, żeby obliczyć, ile już dni upłynęło od zakończenia wakacji. Każdy z nas spożytkował je bardziej lub mniej ciekawie. Ja z doświadczenia wiem, że ambitne mogą być tylko plany.

W trakcie ostatnich dni roku szkolnego postanowiłam, iż w te wakacje porządnie zabiorę się za naukę, aby za dwa miesiące powrócić do niej mądrzejsza o chociażby kilka tematów, których podczas semestru nie zrozumiałam. Z planami wakacyjnymi jest tak jak z noworocznymi postanowieniami. Mówisz: „Będę słuchał rodziców, regularnie się modlił, uczył się pilnie…”, a później… sami wiecie. Nie muszę więc tłumaczyć, że na podręczniki szkolne spojrzałam dopiero pod koniec wakacji. Przede mną pojawił się nowy etap nauczania. Więcej przedmiotów, nauki i obowiązków. Wiele dałabym, aby móc cofnąć się w czasie. Może kiedyś będzie to możliwe, lecz dziś jedyną rzeczą, którą możemy zrobić, aby powrócić w przeszłość, jest wspominanie.

Teraz chciałabym przenieść się z wami w przeszłość… Historia, którą pragnę wam opowiedzieć, miała swój początek 10 sierpnia około godziny 15-tej, choć wydarzenia, z powodu których w ogóle miała miejsce, zdarzyły się o wiele wcześniej. Zaczęło się tak: moja mama – za sprawą zapewne matczynej potrzeby zorganizowania mi aktywnych wakacji – wiele naszukała się obozów, kolonii, wyjazdów i innego rodzaju imprez. Skutkiem tego, chcąc, nie chcąc, zostałam zapisana na dwie wycieczki z Miejskiego Ośrodka Kultury do Studia Filmów Animowanych w Bielsku Białej i Wioski Indiańskiej w Jaworznie. Trzeba tu zaznaczyć, że wyjazdy były udane i dość ciekawe, ale nie o tym chciałam powiedzieć. Dalsze poszukiwania sprawiły, że włączyła się do nich również pani Ewa – koleżanka mamy z pracy, a jako że wspomniała ona o nich swojemu mężowi – on, jadąc z pracy pewnego pięknego, słonecznego lub szarego i deszczowego dnia, przeczytał ogłoszenie o kursie żeglarskim odbywającym się od 11 do 15 sierpnia nad Zalewem Przeczycko-Siewierskim. Pan Artur powiedział o ogłoszeniu swojej żonie, która później przekazała je mamie, następnie wydrukowała ogłoszenie i przyniosła je do domu. Oczywiście, z chęcią przystałam na tę propozycję. Gdy mama zadzwoniła, aby zapisać mnie na zajęcia, okazało się, że zostało ostatnie miejsce… Nie wiadomo było jeszcze dokładnie, jak przystań będzie wyglądać. Liczyła się wielkość dostępnej powierzchni, twardość gleby oraz warunki atmosferyczne, a w grę wchodziło nawet rozbicie namiotu. Jeżeli to nie udałoby się, dziadek woziłby mnie codziennie do Siewierza. Nie podobał mi się ten pomysł, gdyż aby o godzinie 10 zjawić się w Siewierzu, z Katowic należało wyjechać mniej więcej o 9.30. Wstawać trzeba było jeszcze wcześniej, a robić to w wakacje dla nas, leniwców, jest nie lada wyzwaniem. Niestety – w poniedziałek zostałam obudzona bardzo wcześnie. Zwlokłam się z łóżka, ubrałam, umyłam zęby i zjadłam śniadanie. Pożegnaliśmy się z babcią i znieśliśmy bagaże do samochodu. Przed blokiem czekał na nas wujek. Chciał wraz z dziadkiem rozejrzeć się po okolicy i zadeklarował swoją pomoc przy rozbijaniu namiotu. Droga do Siewierza nie ciągnęła się w nieskończoność, jak to mają w zwyczaju podróże poprzedzające jakieś ważne wydarzenia. Gdy opuściliśmy autostradę, jechaliśmy długą ulicą, wzdłuż której rozciągały się rozległe pola i zielone lasy. Z ciekawostek, to – w pobliżu przystani rozbudowuje się potężne blokowisko, choć można by nazwać je osobnym miastem. Skręciliśmy w wybrukowaną alejkę, przy której zaczęły powstawać już pierwsze budynki, następnie przejechaliśmy kamienistą, a później trawiastą dróżką polną przez las i dojechaliśmy na miejsce…

W skład terminu „Przystań” wchodziła biała przyczepa mieszkalna i duże, metalowe pomieszczenie, gdzie przesiadywał nasz opiekun. Na brzegu wysypano złoty piasek, na którym położone były kajaki i supy. Do pomostu przycumowany był pomarańczowy ponton z silnikiem oraz trzy Randmeery (rodzaj łodzi – żaglówki z silnikiem). Niedaleko portu mieściła się duża, zalesiona wysepka, przy której osiedliły się ptaki. „Ładnie” – pomyślałam zwięźle, nie mając ochoty dłużej rozwodzić się nad urokiem tego miejsca. Nim przyjechał autokar, mój dziadek zdążył już zapoznać się z panem Wojtkiem. Był to starszy pan – doświadczony sternik, prowadzący zajęcia. Prócz niego zajęcia nadzorował i prowadził też Idzi – 16-letni chłopiec mający umiejętności, o których pomarzyć mógłby niejeden żeglarz. Autokar przyjechał punktualnie. Przed rozpoczęciem zajęć młodzież miała trochę czasu na przebranie się i przygotowanie do zajęć. Gdy wszyscy odłożyli już swoje plecaki na ławkę, ubrali się w stroje kąpielowe i przymierzyli kapoki, zebraliśmy się na plaży. Niektórzy zajęli miejsca na pufach, inni usadowili się na ziemi, pan Wojtek i pani Kasia – nasza opiekunka, stanęli na podeście, po czym stosunkowo krótko i zwięźle wyjaśnili nam pewne zasady obowiązujące na zajęciach. Po omówieniu spraw organizacyjnych, podzielono nas na grupy. Pierwsza załadowała się na Randmeer i pod kierownictwem pana Wojtka, odpłynęła na tak zwane rozeznanie terenu, podczas gdy druga pozostała na brzegu, mając do dyspozycji kajaki i supy, określone miejsce zabaw oraz kilka ważnych zasad. Przede wszystkim – do wody można było wchodzić tylko i wyłącznie ubranym w kapok, po drugie – pod żadnym pozorem nie można było wychodzić poza pomarańczowe boje, gdyż woda sięgała tam aż do ramion.

Teraz trochę o sprzętach. Było kilka kajaków dwuosobowych i jeden jednoosobowy. Ich chyba opisywać nie muszę, przejdźmy więc do supów. Sup – Stand Up Paddle, czyli kolejna nazwa, która nic wam nie mówi. Jest to podłużna deska z przypiętym do niej sznurem i zapięciem na nogę, a do tego – wiosło. Na supie pływa się na stojąco, chociaż bywały też osoby, które preferowały raczej wylegiwanie się na deskach i spokojne dryfowanie na wodzie. Mnie ten sport zdecydowanie przypadł do gustu w formie zarówno energicznego wiosłowania, jak i zwyczajnych zabaw z deską. Gdy zauważyliśmy, że Randmeer zbliża się do brzegu, odłożyliśmy sprzęty na plaże i ustawiliśmy się na pomoście. Pierwsza grupa wysiadła, a my zajęliśmy miejsca przy sterniku. Pan Wojtek podczas rejsu nauczył nas m.in. jak należy zareagować na komendę: „Do zwrotu przez sztag” i jak się taki zwrot wykonuje, ale o tym uczyliśmy się głównie na kolejnych zajęciach. Było kilka chwil, gdy statek z pozoru niebezpiecznie przechylał się na boki, a wówczas cała załoga, prócz kapitana oczywiście, wydawała z siebie okrzyki przerażenia i rzucała się na przeciwległą burtę. Nasze obawy były niesłuszne, po chwili żaglówka bowiem płynęła równo i pasażerowie jak gdyby nigdy nic wracali na swoje miejsca.  Pomogliśmy panu Wojtkowi przyciągnąć statek do pomostu i przycumować go.

Ponieważ zajęcia trwały całe pięć godzin, mieliśmy trochę czasu na zabawy. Woda była stosunkowo ciepła, lecz godziny w niej spędzone, w końcu zmusiły mnie do wyjścia na brzeg. Na plaży pani Kasia zorganizowała mecz piłki nożnej, w który – czasem pozbawieni wyboru – musieli się zaangażować wszyscy niepływający w tym czasie uczestnicy zajęć. Przy grze wiele razy przewracaliśmy się, piłka wędrowała poza ustalony obszar boiska, ale też dużo się śmialiśmy. W końcu żadne z nas nie umiało w to grać…

Po zajęciach grupa zebrała się w autokarze i odjechała. Czułam się trochę obco – większość znała się już dobrze, będąc z jednej szkoły, a już na pewno z jednego miasta i tylko ja nie mieszkałam w Siewierzu. Ale to nie było wtedy ważne. Liczyły się wakacje, zajęcia, woda, słońce oraz namiot… Gdy opuściłam plażę czekał tam na mnie – wielki, pomarańczowy, nakryty tropikiem. Dziadek ułożył już w nim materace ze śpiworami i nasze bagaże. Resztę dnia spędziłam na czytaniu mojej ulubionej książki, zresztą, gdy wieczorem zaczął padać deszcz, nie dało się robić nic innego. Dni mijały na nauce, zabawach oraz leniuchowaniu. Przez zaledwie kilka godzin spędzonych na żaglówkach RS Tera, których sterowanie mieliśmy opanować do zakończenia kursu, nauczyliśmy się wiele, a więc bez problemu wypływaliśmy już na środek jeziora. Z wdzięcznością łapałam słońce oraz wiatr, którego niestety nam pożałowano, lecz gdy tylko zdarzały się mocniejsze podmuchy, bez wahania wykonywałam zwroty i nieustraszenie przecinałam swą żaglówką taflę jeziora.

Pewnego pamiętnego dnia wypłynęliśmy z grupą na jezioro. Pan Wojtek krążył wokół nas swą motorówką, my jednak oddalaliśmy się od niego, szukając wiatru i miejsca dogodnego do pływania. Zresztą – każdy z nas ubrany był w kapok. Mogłabym powiedzieć, że ja również bez cienia strachu wykorzystywałam swoje nabyte podczas ostatnich lekcji doświadczenie, gdy było to konieczne napinałam żagiel i robiłam zwroty. Byłaby w tym jakaś prawda. Wcale nie bałam się pływać. W zasadzie w ogóle nie brałam możliwości ewentualnego zagrożenia pod uwagę. Nie wyobrażałam sobie, co „by było gdyby”, jak to mam w zwyczaju. Ale reszta byłaby kłamstwem. Bo tak naprawdę nie wiedziałam, kiedy powinnam napinać żagle, w czym by to w ogóle pomagało. Błądziłam po jeziorze bezmyślnie pragnąc prędkości, wiatru we włosach… Chciałam włożyć rękę do wody i poczuć opór, który stawia falom, wiedzieć, jak szybko płynę… Lecz wiatru po prostu nie było. I w końcu, moja odwaga, która tak naprawdę była jedynie bezmyślnością, otrzymała nagrodę. Skręciłam w lewo i na tej stronie statku właśnie siedziałam, toteż przechylił się on od razu, a w końcu przewrócił przykrywając mnie żaglem. Próbowałam wypłynąć na powierzchnię, lecz przy okazji wplątałam się w jakieś liny. Niełatwo było mi wydostać się spod małej, choć mimo wszystko wielkiej żaglówki. Lecz w końcu gdzieś daleko, doceniono moje starania – udało się! Reszta grupy przepływała obok mnie w milczeniu. Szybko wychyliłam się zza żaglówki, aby móc zobaczyć dryfującego w pobliżu pana Wojtka. Za chwilę zjawił się obok mnie, wyciągnął pomocną dłoń, którą zaraz pochwyciłam szczęśliwa, że mogę wreszcie dostać się na suchą platformę, lecz gdy okazało się, że najwyraźniej nie mam w sobie wystarczająco siły, aby wdrapać się na pokład, jęknęłam cicho: „Nie dam rady”, rozważając wszystkie za i przeciw trzymania się jego motorówki w drodze na brzeg. W końcu jednak udało mi się na niej znaleźć. Moją żaglówkę pomogła mi obrócić koleżanka. Grzecznie podziękowałam i w dość markotnym nastroju, że muszę w ogóle jeszcze dotykać swej łódki, usadowiłam się na pokładzie. Przez resztę ćwiczeń kołowałam przy motorówce pana Wojtka, modląc się, aby wiatr nie zawiał. Przygoda skończyła się dobrze, ale mnie nie było i nadal nie jest do śmiechu.

Z końcem obozu nastaje także koniec opowiadania. W czwartek po zajęciach wszyscy pojechaliśmy odebrać dyplomy za uczestnictwo w zajęciach oraz zawodach na kajakach oraz supach. Ja i mój kolega, z którym brałam w nich udział, zajęliśmy IV miejsce. Nie był to najlepszy wynik, ale liczyła się zabawa. Było jej dużo! Temu nie dało się zaprzeczyć. Z pewnym uczuciem ulgi powrotu do domu, do mamy, do Internetu, do kota… Z pewnym uczuciem smutku, zdając sobie sprawę, że już nigdy nie zobaczę tych ludzi, a chwile, które minęły nie wrócą…

Wakacje były udane. Co prawda, nie wyjeżdżałam nigdzie daleko, ale przecież nie trzeba dużo, aby zdobyć się na stwierdzenie „świetne”. Mam nadzieję, że Wy spędziliście swoje równie wspaniale. No to do następnych wakacji!

Tekst i foto: Martyna Borowiecka